Ku mojemu mającemu podstawy pedantyczne, niezadowoleniu, w moim domu ostatnio najczęstszym gościem jest SYF. Nie pomylić z BFF. Syf to syf.
A ponieważ do pary gila mi wcale nie brakuje, kiedy tylko zaczęła się jesienna plucha, czym prędzej pobiegłam z bardzo małym jeszcze małym do lekarza. Mówię Pani Doktor, że panicznie boję się przeziębienia u dziecka, bo atrakcji ostatnio i tak mi nie brakuje i pokornie proszę o jakiś cudowny specyfik na odporność. Niestety, ku mojemu zdziwieniu, zamiast z receptą, wychodzę od niej z przykazaniem codziennych spacerów, bo ...
podobno nic prostszego w tym temacie nie wymyślono. Hmmm... No więc trzymam się teorii ,że to właśnie służy mojemu dziecku i regularnie przemierzam kilometry z wózkiem.
Na początku jeszcze było nawet zabawnie. Ciepło, więc małego za bardzo ubierać nie trzeba było, w wózku grzecznie spał, a słoneczko było przyjemną alternatywą dla solarium. Potem, zrobiło się gorzej, następnie jeszcze gorzej, aż dotarliśmy do momentu, w którym jesteśmy po dziś dzień.
Jakby wyciąć długie minuty szykowania się na spacer, to może i by jeszcze tragedii nie było. Ale niestety. Dziecko moje niespecjalnie, pewnie zresztą jak większość dzieci, lubi wciskanie w zimowy kombinezon, a zakładanie czapki, jakiego by koloru nie była, traktuje jak istną tragedię życiową. A że złość potrafi już dosadnie pokazać, ubieranie się odbywa się w pośpiechu, nerwach, są kopniaki, szczypanie, wrzaski i ogólny harmider.
Ale to jeszcze nie koniec, bo oprócz ryczącego niemowlaka, nie można zapomnieć zabrać wózka. Cały pakiet waży, sądzę, tyle co ja, a gabaryty to nawet ma większe. Wzięłam się więc na sposób, i najpierw znoszę wózek, co i tak jest nie lada wyczynem, a dopiero potem dzieciaka. I chyba słusznie, bo raz mi pojazd z rąk się wymsknął i sam z wielkim gruchotem zjechał po schodach, co prawie doprowadziło Bogu ducha winnego sąsiada do zawału. Ale przyjął to na siebie, usilnie próbując złapać mojego wielkiego, rozpędzonego trzykołowca, podczas kiedy ja stałam na górze obserwując, jak to się zakończy, by następnie uświadomić go, że synka w środku nie ma.
Kiedy już uda mi się wyjść z klatki, jest z górki. Jeśli znajdzie się kawałek stosunkowo prostego chodnika, można nawet spróbować połączyć przyjemne z pożytecznym, czyli idąc, chwilowo drzemać. Można myśleć o duperelach, podziwiać przyrodę, która wyemigrowała do ciepłych krajów, opracować plan na najbliższe godziny, rozwiązać w głowie wiele problemów dnia powszedniego, lub po prostu skupić się na tym, którędy jechać, skoro podjazdów dla trzykołowców jak na lekarstwo (tu właśnie sugeruję zakup wózka, który ma koła do pary...)Niestety na ławce usiąść nawet na chwilę się nie da, bo dzieciak mój z GPSem w pupie przyszedł na świat, i szybko reaguje na brak płynności w ruchu, czego niestety nie da się oszukać w żaden sposób. A ponieważ bezsensowne chodzenie w tę i z powrotem szybko się nudzi, warto znaleźć cel podróży. Moim są zakupy. Znów przyjemne z pożytecznym. I tak dla przykładu: rodzice moi, czyli dziadki O., stwierdzają, że w kiepskiej miseczce podaję małemu kaszkę. BUM! I jest! Super! Już wiem, że następne dni spędzę na poszukiwaniach miseczki doskonałej. Ta nie, bo zielona, ta ma baranka, a ja chcę owieczkę, tu jest kotek a wolałabym już pieska, ta jest z łyżeczką, a ta nie, ta w zestawie z talerzykiem gratis, a w tej jest przykrywka do kompletu. Tyle możliwości, tyle trudnych wyborów. Mózg pracuje na najwyższych obrotach, bo jeśli już mam pretekst, aby coś kupić, cokolwiek, to musi to być zakup kontrolowany, a 6 zł, które zamierzam na ten cel przeznaczyć, nie może zostać wyrzucone w błoto. I przynajmniej demencja matczyna mi nie grozi, przy tylu dylematach, które muszę ogarnąć.
Spacery są także lepszą alternatywą, niż godzinne bujanie męcząco marudzącego dziecka, aby zdrzemnęło się 15 minut. Dopóki łażę, dzieciak grzecznie śpi, otwierając tylko czasem oko, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie jeżdżę już wózkiem po pokoju. Cwaniak.
Najbardziej jednak lubię spacery z małym...kiedy wychodzi na nie mój mąż... Wtedy są wspaniałe. Mogę chwilę odetchnąć w spokoju i ciszy, oraz nadrobić trochę zaległości, na przykład coś napisać, albo umyć głowę... P. chyba też woli wyjść, niż kisić ogóra w domu, więc generalnie wszyscy wtedy są zadowoleni. Gorzej, jeśli tatuś jest w pracy. Czasem, kiedy tak strasznie, strasznie mi się nie chce wychodzić, niski, ohydny i znienawidzony głosik w mojej głowie odzywa się: "No jak to? Dupska nie ruszysz na godzinkę, dwie, dla zdrowia swojego Malucha...?" I wtedy już wyjścia nie ma, bo z takim argumentem dyskutować się nie da. Wniosek mój jest taki, że rutyna nawet z hipotetycznie przyjemnej czynności potrafi zrobić przykry obowiązek. No ale dla dziecka, zaciska się zęby, i po prostu dopisuje do listy pozostałych :-)
[edit] I zakup kontrolowany został dokonany... Zdobycz? Misiowa miseczka antypoślizgowa z uszami, firmy Canpol. W sam raz dla mojego Misiaczka :)
haha jakbym widziała czasem swoje wyjście z domu :)
OdpowiedzUsuńa miseczka fajna ;)
:) Ładnie opisane :) Ja też nie lubię łażenia bez celu, też zawsze muszę mieć cel żeby z domu wyjść. Chociaż, jak młoda była malutka, to sklepy odpadały, bo po wjechaniu pod dach młodej włączał się czujnik i natychmiast się budziła. Za to zaliczaliśmy okoliczny targ i świeże warzywka zawsze w domu były :) Ale, ale! Trochę mi mózg się przegrzał przy próbie wyobrażenia sobie podjazdu dla trójkołowców. Cóż to za wynalazek? Bo myślałam, że na podjazdy to zawsze tyłem się wyjeżdża i na tylnych kółkach zjeżdża i te przednie koła niezależnie od ilości nie uczestniczą, ale może to tylko moje jakieś wymysły są :P
OdpowiedzUsuńHehe, w niektórych miejscach, są już podjazdy "nowoczesne", że kółek podnosić nie trzeba wcale :) Ciężko wytłumaczyć, ale postaram się zrobić zdjęcia i pokazać różnicę :) daj mi kilka dni na rekonesans :)
OdpowiedzUsuń