Jak dziś pamiętam, jak rok temu, o tej samej porze, z brzuchem wielkim jak balon, popijając razem z S. truskawkowe Piccolo, zaklinałam się, że następny Sylwester to będzie razy dwa, że sobie odbiję, napruję się do granic możliwości, wytańczę nogi, uśmieję po pachy i nadrobię zaległości towarzysko- imprezowe. Obiecanki macanki, a głupiemu radość, bo życie, a właściwie dziecko, zweryfikowało moje plany dość brutalnie. Mianowicie Nowy Rok witam w domu, razem z moimi chłopakami, możliwie jak najmniej hucznie.
Dziadki postanowili poszaleć na imprezie, co niestety wyklucza opiekę nad wnukiem, a tym samym naszego Sylwestra w gronie znajomych. Z jednej strony, trzeźwy jeszcze umysł, podpowiada mi, że należy im się, bo swoje dzieci już odchowali i z pewnością wiele wyrzeczeń ich to kosztowało, ale z drugiej strony, gdzieś z tyłu głowy czai się bunt,że my młodsi, świeżo upieczeni rodzice, powinniśmy mieć pierwszeństwo, zwłaszcza, że nie nadużywamy na co dzień pomocy z ich strony. Mimo wszystko nie narzekam, jak to mam w naturze zbyt dobitnie, bo uśmiech mojego synka wśród kolorowych balonów, mąż, który stara się zrobić balangę z niczego, i świadomość, że jesteśmy we trójkę, zdrowi i szczęśliwi, sprawia, że nie można się nie cieszyć. Ludzi gorsze tragedie dotykają, niż Sylwester w domu.