O. dokazuje, ja powoli wariuję, P. zbyt dużo pracuje... Dziś pobił ostatni rekord, i był w pracy 16 godzin. To chyba, jakby nie patrzeć, dwa dni robocze w jeden zrobił. Ale niestety moje logiczne olśnienia niewiele warte, bo jutro znów na 6 i Bóg wie, o której wróci. A ja cały dzień z moim pełzającym oprawcą samiuteńka...
Na widok kaszek i pieluszek niedobrze już mi się robi. Wywodów, kiedy nie pozwalam palca do gniazdka włożyć, słuchać mi się już nie chce. Gospodarza bloku, który nadużywa pojęcia "dzwonek do drzwi", mam ochotę wysadzić w powietrze. Chyba nigdy nikogo tak nienawidziłam (poza listonoszem), jak tego prostaka, który wpierw naciska przycisk 10 razy, a gdy otwieram przy akompaniamencie wrzasków dopiero uspanego z trudem małego, pyta szyderczo "obudziło się dziecko...?". I generalnie źle znoszę te maratony u męża w pracy, kiedy do jakiegokolwiek dnia wolnego hen hen, jestem zdana sama na siebie, i nawet w deszcz muszę z dzieckiem pod pachą odwalić spacer z psem. Najgorzej jak dodatkowo mój kiepski dzień (bądź dni), łączy się z kiepskim dniem O. (bądź dniami)... Wtedy serio nie mam ochoty z łóżka rano wstać, a wszystko maluje się w czarnych barwach :( Na dodatek kiepsko ostatnio się czuję, zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Na widok kaszek i pieluszek niedobrze już mi się robi. Wywodów, kiedy nie pozwalam palca do gniazdka włożyć, słuchać mi się już nie chce. Gospodarza bloku, który nadużywa pojęcia "dzwonek do drzwi", mam ochotę wysadzić w powietrze. Chyba nigdy nikogo tak nienawidziłam (poza listonoszem), jak tego prostaka, który wpierw naciska przycisk 10 razy, a gdy otwieram przy akompaniamencie wrzasków dopiero uspanego z trudem małego, pyta szyderczo "obudziło się dziecko...?". I generalnie źle znoszę te maratony u męża w pracy, kiedy do jakiegokolwiek dnia wolnego hen hen, jestem zdana sama na siebie, i nawet w deszcz muszę z dzieckiem pod pachą odwalić spacer z psem. Najgorzej jak dodatkowo mój kiepski dzień (bądź dni), łączy się z kiepskim dniem O. (bądź dniami)... Wtedy serio nie mam ochoty z łóżka rano wstać, a wszystko maluje się w czarnych barwach :( Na dodatek kiepsko ostatnio się czuję, zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Doszliśmy więc wspólnie do wniosku, że przydałby się jakiś odpoczynek, zmiana miejsca, oddech, odskocznia, żeby nacieszyć się trochę sobą i zapomnieć na chwilę o problemach, zanim rozłożę się i zacznę śmierdzieć. I bum! Znajomi wyjazd w góry organizują, na dodatek sami dzieciaci, więc w sam raz. Hurrra! Szał, radość, ekscytacja. Już szczoteczkę w torbę pakowałam.
A potem otrzeźwienie. Przeliczenie funduszy, rozważenie za i przeciw, zejście na ziemię, chłodna kalkulacja, schodzimy jeszcze niżej. I odpowiedzialność bierze górę. Bo przecież trzeba auto naprawić, psa na zabieg wysłać, o chrzcinach pomyśleć, czynsz podnieśli i tak dalej, i tak dalej. Wiecznie znajduje się coś, co trzeba. Trudno. Jak mantrę powtarzamy- może następnym razem. Ale to rodzi przygnębienie i frustrację. Bo przecież należy nam się. Jak psu zupa. Od ślubu nigdzie nie byliśmy, a to już dwa lata. Oszaleć idzie. A podobno szczęśliwi rodzice= szczęśliwe dziecko. I w ogóle jak można tak żyć, odkładając wiecznie wszystko na później. Aktualnie jeszcze się nie pogodziłam z tym, że najzwyczajniej na świecie nas nie stać, więc wciąż przeżywam. Ja wiem, wiem, ale na ten moment, puste hasła pod tytułem "inni mają gorzej", "nie można mieć wszystkiego", "ciesz się tym co masz", "to nie tylko Ty", "takie życie"- do mnie NIE przemawiają.
Mimo wszystko działam na pełnych obrotach. Synuś mnie mobilizuje, a i wyjścia raczej nie ma. Każdy jego uśmiech, i każda psota w ciągu dnia sprawiają, że jakoś brnę do przodu. I podejmuję wyzwania. Walczę. Kombinuję razem z P. żeby jakoś przetrwać od dziesiątego do pierwszego, a dziecko miało co trzeba.
A teraz na tapecie temat chrzcin właśnie. I chyba zbuntujemy się rodzinnym tradycjom i najzwyczajniej na świecie odpuścimy temat. To znaczy zrobimy oczywiście, bo najwyższa pora, a idąc tropem naszych doświadczeń, na wygraną w totka nie ma co czekać. Zrobimy, ale w bardzo wąskim gronie i bardzo skromnie. Bo jak nas nie stać, to nas nie stać. Szczerze, to nawet wolałabym wyjechać w zamian, czy dziecku coś kupić, niż organizować posiadówę przy stole. Idę tu tropem złotych myśli teściowej, która tak właśnie komentowała wesele. Że te pieniądze można było fajniej wydać. Dziecko za złe nie będzie nam miało na pewno, mam nadzieję, że rodzina również jakoś to przełknie. Jednak w środku trochę mnie ta decyzja boli, bo chciałabym, żeby moje słonko okrutne, miało wszystko naj naj naj, ale zdrowy rozsądek podpowiada, że tak będzie lepiej. Kwestia wyborów. Zresztą roczek się też zbliża a wtedy wyczaruję mu takie święto, na jakie tylko on zasługuje..
A może macie jakieś fajne pomysły na chrzciny w wersji "cheap"? Doświadczenia, sugestie? Wszystkie mile widziane. Tylko morałów mi tu nie prawić :)
Hmmm. Ja ochrzcilam Helkę w pierwsze urodziny. Dwie imprezy w jednej <-:[
OdpowiedzUsuńnarzekaj matko ile chcesz. jeśli tego potrzebujesz. pozdrawiam
OdpowiedzUsuńa dziękuję i nawzajem :)
UsuńW sumie to rozważałam połączenie jednej imprezy z drugą, bo to niegłupi pomysł :)
OdpowiedzUsuńmy też pewnie zrobimy 2 w 1
OdpowiedzUsuńtylko niestety ominie nas majówka :(
OdpowiedzUsuńnic mi nie mów, chlip :(
OdpowiedzUsuńPołączyć dwie imprezy albo najzwyczajniej ochrzcić w gronie babcie + rodzice chrzestni i tyle :)
OdpowiedzUsuńTo powinno być wydarzenie duchowe( o ile ktoś wierzy), a nie problem do zamartwiania się :)
zapomniałam dodać. w tym gonie obiad w domku, kawka i tyle :)
Usuń