Szacunek dla wszystkich kelnerujących! Od teraz z pewnością będę zostawiać napiwki.
Razem z S. w celu zarobienia dodatkowych funduszy przed świętami, co by na wigilijnym stole, pojawiło się coś więcej niż tylko kompot z suszu w wersji light, pojechałyśmy do pewnej karczmy na trasie (nazwy nie wymienię, aby nie robić reklamy), kelnerować podczas wigilii pracowniczej. Bagatela 200 osób, my zielone jak szczypiorek, ale grunt to dobra mina do złej gry i wiara we własne możliwości. Niestety, tym razem trochę je chyba przeceniłyśmy.
Nie wiem dokładnie co z S., czy w ogóle jeszcze żyje, ale ja czuję się tragicznie. Do głowy by mi nie przyszło, że można mieć zakwasy nawet w palcach u rąk, nie wspominając o każdej pozostałej, zdefiniowanej części ciała. A kręgosłup boli mnie tak, jakby potrąciła mnie świąteczna ciężarówka coca-coli. To naprawdę bardzo ciężka, fizyczna praca i podziwiam tych ludzi, którzy decydują się na nią na stałe, bo ja będę dochodzić do siebie co najmniej przez najbliższy tydzień.
Dzięki Bogu, trafiłyśmy na wspaniałych ludzi, naprawdę świetną, sympatyczną brygadę, dzięki której jakoś przetrwałyśmy te, z dojazdem licząc, raptem 16 godzin udręki. Nie patrzyli na nas z politowaniem, kiedy nieporadnie nosiłyśmy po dwa talerze, podczas kiedy oni lawirowali między stolikami z sześcioma, nie prawili złośliwości, kiedy nie potrafiłyśmy obsłużyć ekspresu do kawy itp., za to pomogli nam odnaleźć się w nowej sytuacji, i stworzyli naprawdę świetną atmosferę.
Przygotowanie stołów, podawanie gorących posiłków, obsługa, a na koniec sprzątanie. Już w połowie wyglądałyśmy jak zombie, z przekrwionymi oczami, przygarbione, a S. to prawie się porzygała ze zmęczenia, obwiniając na początku tatara, z którym potajemnie wciągnęła kanapkę na kuchni. Nad ranem już obie dygotałyśmy, jak na ciężkim kacu, w stanie agonalnym. Szkoda, że nie miałam ze sobą krokomierza, bo ilość zrobionych przez nas kilometrów, na dodatek z obciążeniem w postaci ciężkiej zastawy, zachwyciłaby nawet Pudziana. Ale teraz leżę i kwiczę, zastanawiając się na co przeznaczyć zarobioną z takim trudem kaskę. Lepiej na tabletki przeciwbólowe, masaż czy alkohol. Tylko te trzy rzeczy mogą mi aktualnie pomóc.
Ale z drugiej mańki, to uśmiałam się tam po pachy. Pierwszy raz w życiu widziałam tylu, pijanych do granic możliwości ludzi, w jednym miejscu. Trochę statystyki. Około 90% procent gości to byli mężczyźni w średnim, lub późno średnim wieku. Impreza była sponsorowana przez ich socjal, więc alkohol lał się litrami. Testosteron i procenty robią swoje, dlatego szybko stałyśmy się zwierzyną łowną, wołaną do stolika z byle powodu, natrętnie wyciąganą na parkiet, mimo tłumaczeń, że jesteśmy w pracy, że nie możemy, bo nam nie zapłacą, bo są kamery, szef patrzy itp. Tak naprawdę, to w którymś momencie, miałam ochotę szczerze wygarnąć, że już pół doby zasuwam z talerzami w tą i z powrotem, nogi w d... mi wchodzą, i ostatnie o czym marzę, to taniec z takimi uroczymi, mocno wstawionymi gentelmanemi.
Na początku, owszem, trzymali fason, w końcu wigilia, garniaki, ważne głowy, elegancja Francja... Ale z każdym przechylonym kieliszkiem, hamulce coraz bardziej puszczały , spadali z krzeseł, rzygali pod stoły, wchodzili w ściany, kąpali się w brodziku z rybkami, rozwalali wszystko co wpadło im w ręce lub pod nogi. Jak zwierzęta spuszczone ze smyczy. Żenada. Podchodzi do mnie jeden, w ciut lepszym stanie, i patrząc prosto w oczy błagalnym głosem: "Prooooszę nie zwracać uwagi na mojego kolegę, on nic nie robi, tylko sobie tak cichutko i grzecznie śpiiii...." i pokazuje palcem. Patrzę a koleś rozłożony na krześle, cały przykryty marynarkami, że w ogóle go nie widać. Otwieram oczy ze zdumienia, bo może on naprawdę nie żyje, przynajmniej tak wygląda. Ale tacy to byli najgorsi. Przespali większą część imprezy, by mniej więcej przed końcem zmartwychwstać i w pełni sił balować od nowa, mimo ptaszków radośnie świergoczących za oknem, oznajmiających ranek, i naszych kurwików w oczach.
Jak przystało na kelnerkę, z wymuszonym uśmiechem znosiłam dzielnie wszystkie upokorzenia, ze spokojem i politowaniem przyglądając się, jak odsyłani z kwitkiem od nas, lecą ze śliną na brodzie do Śnieżynek, podczas, kiedy ich żony i dzieci, niczego nieświadome, czekają na nich w domu.
A! Bo o Śnieżynkach- Świeżynkach jeszcze nie wspomniałam. Były to dziewczynki, podobno pełnoletnie, choć miałam wątpliwości, które przyjechały ze swoim menagerem (bądź sutenerem), aby w mikołajowych czapkach i przykrótkich spódniczkach, zabawiać tych pijanych mężczyzn, którzy mogliby być ich ojcami. W skrócie- wynajęte przez prezesa Panie do towarzystwa. Można sobie wyobrazić, co się dzieje, kiedy się wpuści między 180 nachlanych mężczyzn, 20 laseczek z pośladkami jeszcze na wysokości miejsca zwanego potocznie pupą. Wnioski? Świat schodzi na psy, mężczyźni w połączeniu z alkoholem są prymitywni, aż żal patrzeć. Smutne, ale prawdziwe.
A dopełniając całości, to doświadczenie, jak każde inne, wiele mnie nauczyło. Po pierwsze, wiem już, co to jest literatka. Po drugie, wiem, że mój mąż nigdy nie pójdzie na żadną imprezę pracowniczą, chyba, że zaszyty, z kamerą w dupsku. Po trzecie, wiem, że ja już nie skorzystam z takiej oferty pracy, bo wolę chyba żyć w błogim, naiwnym przekonaniu, że jesteśmy w XXI wieku ciut bardziej kulturalni, wychowani i takie rzeczy po prostu się nie dzieją.
Bardzo fajny pomysł z własnymi ilustracjami opisywanych przygód. Ktoś tu potrafi ładnie rysować :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam A. od piernika
a dziękuję, aczkolwiek nadmienię, że trochę się wspomagałam Aniu... Ale z kolorowaniem jak widać nie mam problemów- nie wyjeżdżam za linię :)
Usuńsię uśmiałam z tego "zarzygania" :D :)
OdpowiedzUsuńNie ma się co śmiać... Płakać należy :)
Usuń