sobota, 13 września 2014

Leniwa mama nie śle dziecka do żłobka.

Każdy żłobek jest inny. Każde dziecko jest inne... I spostrzeżenia każdej mamy na temat danej placówki, z którą miała sposobność się zapoznać, również będą różne. Dlatego niestety opierając się na własnych odczuciach, trudno mi być obiektywną w tym temacie. Mimo wszystko, chciałam napisać ciut o moich obserwacjach, o tym, co mnie- mamie, w żłobku się podobało, co mnie nie zachwyciło, a co mogłoby być zorganizowane może inaczej.
 
Zacznę jednak od tego, że ze żłobka zrezygnowaliśmy. To była trudna decyzja, podjęta rodzinnie i jednogłośnie. Nie wiem, czy moje obawy podprogowo na męża zadziałały, bo podobno dziecku się udzielały, ale i on doszedł do wniosku, żeby dłużej tego nie ciągnąć. Dlaczego? Głównie dlatego, że Olek naprawdę źle adaptację znosił. Widzieliśmy, że pogodne i dobrze rozwijające się dziecko, zaczyna nam się gubić. Noce przepłakane a nie przespane, szloch na widok obcych, histerie, kiedy ktoś znajomy brał na ręce, apatia i ciągłe pilnowanie maminych spodni, to tylko kilka zmian, których zdążyliśmy doświadczyć. Mimo, że mały nie chodzi do żłobka już dwa tygodnie, wciąż doprowadzamy go do ładu, więc z przekonaniem mogę powiedzieć, że była to nieudana próba, która więcej zrobiła złego, niż dobrego.
 

Ponieważ niedawno na pewnym blogu wyczytałam, że problem ze żłobkiem to argument dla leniwych mam, którym się nie chce wracać do pracy, pragnę również nadmienić, że do pracy wracam. Więc do leniwych się nie zaliczam. Może i bym mogła, gdyby tylko kasa na to leniuchowanie z nieba spływała. Ale niestety. Póki co dorabiam chałupniczo, co jest nie lada wyzwaniem- stąd mnie mniej na blogu. A wkrótce mam nadzieję, zacznę również pracę w zawodzie. I nie będzie to łatwe, skoro przygoda ze żłobkiem nie wypaliła. Dzięki Bogu, mąż pracuje na różne zmiany, więc mamy nadzieję, że przy dużej dawce kombinacji, uda nam się wymieniać opieką. Więc jak widać- na skróty nie idziemy. Ale kierujemy się, jak wszyscy rodzice- głównie dobrem dziecka. I mogłam pisać na przekór, że leniwą mamą to jest ta, co zamiast się dzieckiem zajmować ucieka do pracy, a adaptację żłobkową lepiej przechodzą dzieci, które od początku życia większość czasu spędzały same w łóżeczku. Ale po co? Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i każda z mam znajdzie argumenty dla swoich przekonań.
 
Ale wracając do żłobka.
 
Co mi się podobało...

Po pierwsze Panie opiekunki. Młode, energiczne, pozytywnie nastawione i co bardzo ważne, empatyczne. Doskonale rozumieją rozpacz maluchów i rozterki rodziców. Słuchają, doradzają, wspólnie szukają złotego środka. Starają się, jak tylko mogą i na ile pozwalają im warunki. Zrobiły na mnie dobre wrażenie, a ja dociekliwą matką jestem, co w pierwszym kontakcie rękę podała, mówiąc "cześć, ja jestem...", a w drugim już sprawdzała referencje. Te zaś bardzo zróżnicowane, co jest plusem. Były w grupie Ola Panie, które mają dzieci i te, które jeszcze nie mają. Panie po opiekuńczej, położna i pielęgniarka. Wszystko było kwestią dogadania, Panie były otwarte i chętnie rozmawiały. Głośno potrafły przyznać, że dla nich, w najmłodszej grupie, okres adaptacji nowych dzieci jest trudny. Że przykro im patrzeć, co te dzieci przechodzą, że czują emocje rodziców i dzieci, i przeżywają, gdy wszystkich na raz przytulić nie można, albo kiedy jakieś dziecko trudniej ten czas przechodzi. Mam dobre zdanie na ich temat, choć wiadomo, że od każdej reguły jest wyjątek....
 
Pani Kierownik. Spokojna, sympatyczna i opanowana. Nie dawała się ponieść rodzicielskim emocjom, do wszystkiego pochodziła z głową. A przede wszystkim- była szczera. Kiedy wypisywaliśmy małego, sama przyznała, że rozumie, bo te najmłodsze dzieci powinny być w domu z rodzicami. Że to jeszcze ciut za wcześnie- ale jak wszyscy wiemy- czasem wyjścia nie ma. I że choćby niewiadomo jakie zajęcia dodatkowe placówka proponowała, na tym etapie życia dziecka, nic nie zastąpi rodziców i ich zaangażowanie jest dla dziecka najlepszym motorem rozwoju. Na uspołecznianie przyjdzie jeszcze czas. I żebyśmy wrócili- może za rok, może za dwa.

Co mi się nie podobało...

Od zawsze tak mam, że po pierwszym kontakcie intuicja podpowiada mi, że albo ktoś wzbudza moją sympatię i zaufanie, albo wręcz przeciwnie. I jeszcze mnie nie zmyliła, więc ufam jej, starając się mimo to, nie uprzedzać się do ludzi. Niestety, jedna z Pań w grupie Ola "nie przypadła" mi do gustu. Jak na złość, właśnie ona, próbowała "przysposobić" małego, póki nie poprosiłam, żebyśmy spróbowali może z inną. Po pierwsze, to właśnie ta Pani, już pierwszego dnia na adaptacji, pomijając dzień zapisu, stwierdziła po godzinie, że powinniśmy wyjść, żeby sprawdzić dziecko. Efekt taki, o jakim pisałam w poprzednim poście. Dziecko się wystraszyło porządnie i zraziło. Mimo wszystko ufałam jej doświadczeniu. To właśnie ona, następnego dnia, kazała mi w zasadzie uciec z sali, co też nie wydawało mi się dobrym pomysłem. I w końcu za jej radą, dnia trzeciego, rozstałam się z małym już na korytarzu, kiedy w zasadzie musiała go ode mnie oderwać w akompaniamencie szlochu. Może właśnie dlatego żłobek od samego początku zaczął się mu źle kojarzyć. Według mnie za szybko i zbyt doraźnie. Widziałam żłobki, gdzie adaptacja, bez kitu, trwała cały miesiąc i była z prawdziwego zdarzenia. Codzienne wizyty rodziców, w małej grupie, na spokojnie, tylko wśród dzieci adaptujących się, wspólne uczestnictwo w podstawowych czynnościach opiekuńczych typu przewijanie, karmienie, usypianie. I przede wszystkim mądrze zaplanowane, zabawy zorganizowane, typu: piosenka w kółeczku, hop do Pani (czyli przekazywanie z rąk rodziców do rąk opieknki), które pozwalały dzieciom poznać nowe twarze i nabrać zaufania. W żaden sposób nie przemawia do mnie argument, że każde dziecko "musi to przeżyć w sobie" i "musi się na początku wypłakać". Pierwsze trzy lata dziecka, są najistotniejsze dla jego dalszego rozwoju psychicznego, więc trauma i wielki stres na samym wstępie żłobkowej przygody, nie wróżą dobrze. I rozumiem- nikt nie lubi, jak mu się na ręce patrzy, ale w przypadku tak małych dzieci, jest to wskazane. I dla jasności, obserwować powinny się obie strony, dla dobra dziecka. Współpraca. Podsumowując- adaptacja nic nie była warta. Sama musiałam zawalczyć, aby niektóre rzeczy odbywały się w mniej drastyczny dla dziecka sposób. Przykład?

Pielucha. Moje dziecko na trudy rozstania zareagowało izolacją. Usłyszałam, że jest jednym z tym dzieci, które adaptację przechodzą gorzej, że widać, że przy mamusim cycu chowane, że wrażliwe itp. Po rozstaniu Olek nie chciał, żeby ktokolwiek się do niego zbliżał. Wolał siedzieć ze smoczkiem i ze swoim misiem na uboczu, i czekać na mamę i tatę. Nie bawił się, nie chciał żeby go przytulać, bał się dzieci i pań. Nie miał zaufania. Kiedy odbierając go po dwóch godzinach, weszłam akurat, jak jedna z nowych Pań zmieniała mu pieluchę, zobaczyłam strach swojego dziecka w pełnej odsłonie. Bo oto on, wśród płaczących dzieci, został położony na siłę na podłodze i Pani, której kompletnie nie znał, "coś" z nim robiła. Poprosiłam wtedy, że może skoro "trochę" źle to znosi, a i tak jest tylko na dwie godziny- nic z nim nie robić. Dać mu czas, żeby się przekonał, zapoznał. Z dwojga złego, wolę odparzone dupsko, niż problemy psychiczne. Następnego dnia inna z Pań, mimo wszystko zmieniła mu pieluchę, ale w innych warunkach. Sam na sam, w osobnym pomieszczeniu i na spokojnie. Dało radę. Podobno bez problemu. I bardzo mnie to ucieszyło, bo okazało się, że można. Trzeba tylko w inny sposób i ucieszyło mnie, że Panie szukają "sposobu" na dane dziecko. Duży plus.
 

Posiłki. Szczerze mówiąc, kiepsko to wyglądało. Kiedy byłam z Olkiem na adaptacji, widziałam jak wygląda tylko drugie śniadanie i to wystarczyło, żebym wypisała go ze wszystkich posiłków póki co, zwłaszcza, że na razie jest tylko po dwie godziny dziennie. Po pierwsze- dzieci sadzane wbrew ich woli na krzesełkach przy stoliku, już zanosiły się płaczem. Jedna z Pań szykowała miseczki i kubki, a druga w tym czasie próbowała opanować uciekające, szlochające towarzystwo. W efekcie dzieci nie zjadły prawie nic. Nawet te, które ewidentnie apetyt miały. Czasu nie starczyło, żeby Pani je na spokojnie nakarmiła, bo już musiała biec do pozostałych, miseczki prawie pełne (połowy nektarynki), wylądowały z powrotem na kuchni. Jeszcze gorzej wyglądało picie. Ten dostał, o tym zapomniano, a jego kubek to który, a ten to czyj. Bałagan. A w tym bałaganie dzieci, które jeszcze jasno nie powiedzą, czego chcą, więc przykro patrzeć, jak się o nich zapomina, czy nie dopilnuje. I potrafię zrozumieć, że przy takiej gromadce, jest to mega trudne.

Charaktery. Płakały prawie wszystkie. Wiadomo- jak jedno zaczyna, inne wtórują. Tworzy się obraz nędzy i rozpaczy. Są już dzieci starsze, bardziej świadome, które w chwilach smutku szukają wsparcia. Podchodziły do Pań, do mnie, pchały się zasmarkane na ręce, przytulały, szukały kontaktu, pocieszenia. I te wbrew pozorom- radzą sobie lepiej. Bo są niestety też takie, które się " nie naprzykrzają". Idą w kąt sali, siadają i tam sobie chlipią w samotności. Niezauważane. Tych najbardziej żal. I trzeba zdać sobie sprawę, że Pań jest mało. Na tyle dzieci- za mało.

Zabawa. Dla mnie- przedszkolanki, to był szok. Tu nie ma zabaw zorganizowanych. Za małe dzieci. One jak sierotki, przemieszczają się po sali, same znajdując sobie zajęcia. Trochę tu, trochę tu. Tu dotknie zabawki, trochę się pobuja na bujaku, trochę obejrzy klocek. Same sobie. Panie jedynie czuwają nad ich bezpieczeństwem. Nie zabawiają. Reagują, na ile to możliwe, kiedy dziecko płacze. A tak- samowolka. Mało kontaktu. Czytam ulotkę. "Dziecko uczy się, nabiera doświadczeń, staramy się nie ingerować w ten samodzielny proces". Jakże to odmiennie podejście, do maminego, domowego, gdzie wszystko się pokazuje, tłumaczy, wymyśla dodatkowe zastosowania, podtyka dziecku. Mało zaangażowania. A tyle nowości. Aż żal, że tak kiepsko wykorzystywanych. Trzeba zdać sobie również sprawę z faktu, że dzieci w tym wieku nie bawią się też między sobą. Nie czują jeszcze potrzeby współdziałania, nie ma jeszcze współpracy. Każde robi swoje. Tym smutniej to wygląda, kiedy w tak dużej grupie, każe dziecko jest tak naprawdę samotne. Żal serce ściska.

Na dworze. Grupa najmłodsza to wyzwanie. Sama wiem, jak ciężko mi wyprawić dziecko na spacer. Mimo wszystko miałam nadzieję, że będzie miało okazję liznąć żłobkowego placu zabaw i to je trochę przekona, rozbudzi. Niestety. Już za zimno. Słońce świeci, w krótkim rękawku chodzimy, do późnego wieczora jak nie pada, jesteśmy poza domem. Moja hipoteza jest taka, że Panie, owszem, wychodzą z najmłodszymi... Ale latem, w okresie wakacyjnym. Kiedy jest ich garstka. Mniej zachodu. Szkoda. Po pierwsze- to zawsze jakieś urozmaicenie dnia, po drugie, jestem zwolenniczką przebywania na świeżym powietrzu. Nawet zimą. Dzieci dobrze hartowane, są po prostu zdrowsze, niż takie trzymane wiele godzin w ciasnej, zaparowanej salce.

Sale. Wyposażenie żłobka jest całkiem niezłe. Dużo różnych zabawek, tak interaktywnych, konstrukcyjnych, jak i ruchowych. Jest co robić, jeśli się tym dzieciom pokaże to i owo. Bo inaczej całe zaplecze ledwie wykorzystane. Dzieci w tym wieku potrzebują pomocy w poznawaniu. Znam to z doświadczenia. Zabawka nie jest atrakcyjna, dopóki mama nie zacznie się nią bawić i nie pokaże, jak działa. Mało tego- najbardziej atrakcyjne są zabawki mamusi (wiadomo- telefon, prostownica do włosów itp.) Szkoda więc, że Panie nie zadają sobie trudu pokazania dzieciakom, jak wielkie są możliwości asortymentu, z którym pracują. Poza tym istnieje dziwne dla mnie wykorzystanie sal. Jest jedna, duża, dobrze wyposażona, na  której się dzieci bawią i mają tak czym, jak i gdzie. Jest też sala do spania, w której dzieciaki drzemią, bądź są przenoszone, kiedy bardzo płaczą, żeby pobyć z Panią sam na sam, uspokoić się i nie denerwować innych. Niestety, jest też malutka salka na końcu korytarza, z kilkoma miękkimi klockami, wielkości mojego balkonu. W trakcie adaptacji, okazało się, że tam ląduje garstka dzieci z jedną z Pań, żeby dużą grupę trochę zmniejszyć. Idea w sumie dobra. Dzieci podzielone, w mniejszych grupach, trochę ciszej. Niestety, ja nie byłam zadowolona, kiedy okazało się, że moje dziecko przebywa tam dwie godziny. Jedna Pani, SAMA, z 5-6 płaczących dzieciaków, na naprawdę małym metrażu, gdzie te dzieci, najzwyczajniej na świecie nie mają co robić i gdzie się ruszyć. Żadnych warunków, żeby choć minimalnie, indywidulanie się czasem nad dzieckiem pochylić, bo Pani musi wszystkich na raz pilnować. Po dwóch dniach w małej salce pełnej płaczących rówieśników, która miała małemu pomóc, poprosiłam o dużą. Bo tam więcej możliwości.  Poza tym nie przemawia do mnie przebywanie szóstki energicznych maluchów na przestrzeni 10 m2. Klitka. Klatka?

Wyprawka. Każdy rodzic składa się do wspólnej puli. Na miesiąc jest to paczka pampersów, paczka chusteczek nawilżanych, chusteczek do nosa i rolka ręczników papierowych. Z góry zostałam uprzedzona, żebym się nie zdziwiła, jak najdroższe pieluchy przyniosę, a maluch wróci z dupskiem w "no name". Zakładają jak leci, chyba, że dziecko ma udokumentowaną przez lekarza alergię. Mogę to zrozumieć i nie mam zastrzeżeń. Bardziej boli mnie fakt, że wyprawka jest taka sama dla rodziców dzieci, które przybywają w żłobku 10 godzin, jak i dla tych, które są tam dwie- trzy. Myślę, że dla niejednej mamy, która groszem nie śmierdzi i dlatego dziecko do żłobka publicznego posyła, ilość zużytych, umówmy się- nietanich pieluch, nie jest bez znaczenia. Zwłaszcza, że po odebraniu dzieciaka, coś mu na dupcię też musi włożyć. Pomijając jednak nawet to, zastanawiam się co Panie, miesięcznie robią z trzydziestoma paczkami chusteczek higienicznych, bo ja- alergiczka, nie potrafię sobie wyobrazić tak wielkiego zużycia. Jeśli chodzi o chusteczki nawilżane... My, jeśli widzimy, że trzeba pupę umyć, bo pół paczki cudów nie zdziała- robimy to. Podobno Panie też. Ale sama byłam świadkiem, jak opiekunka małemu pupę wycierała i wieeeele ich zużyła. Gdyby choć efekt był zadowalający. Ale wiadomo- trudno oszczędzać na cudzym. Czepiliwa być nie chcę, bo ogarnąć tyle dzieciaków to jest wyzwanie i trudno się dziwić, że na szczegóły się uwagi nie zwraca. I tak podziwiam te kobitki, że taką pracę mają i dają radę. Naprawdę duże uznanie dla nich.
 
Choć nam się nie udało, wiem, że są dzieciaki, które radzą sobie zdecydowanie lepiej. Spotykam na placach zabaw mamy, które poznałam w żłobku i słyszę, że powoli, jest coraz lepiej. Nie jestem ślepa, ani wszechwiedząca. Czasem mam rozterki. Że może, jeśli zacisnęlibyśmy zęby i dali małemu więcej czasu... To może za jakiś czas szedł by do żłobka z uśmiechem i było by nam wszystkim łatwiej z organizacją pracy i domu. Niestety, ryzyko, że byłoby odwrotnie, przechyliło szalę. Damy radę i tak, a spróbujemy za czas jakiś. Po wcześniejszych, skrupulatnych przygotowaniach.
I nie żałuję tej decyzji. "Nic wbrew dziecku" znaczy dla mnie tyle samo, co "nic wbrew sobie". Nie na odwrót.
 

20 komentarzy:

  1. Nie wiem czemu po raz kolejny poczułaś się tak dogłębnie poruszona moim wpisem. Strasznie wszytko bierzesz do siebie, a zapewniam, że nie Ty jesteś bohaterką moich tekstów. Ucieczka do pracy rozbawiła mnie do łez, skąd Ty czerpiesz te swoje przemyślenia?

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja Aniu jestem poruszona każdym wpisem, który czytam a czytam ich wiele. Zresztą skoro coś publikujesz, to chyba liczysz się z tym, że ma to jakiś odzew, ktoś może się zgodzić, ktoś nie? Zwłaszcza, że bardzo często w swoich postach oceniasz innych przez pryzmat siebie. Ucieczka do pracy akurat nie odnosi się do Ciebie, bo również nie jesteś główną bohaterką moich postów, ale nie ukrywajmy, przychodzi czas, że większość mam chce trochę odpocząć od dziecka i realizować się poza domem i do tego właśnie nawiązałam. A skąd Ty czerpiesz swoje przemyślenia, bo też jestem ciekawa...?

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja do pracy nie wracałabym wcale. Ani ona fajna, ani interesująca. Najchętniej siedziałabymm w domu z Jasiem i delektowała się kaźdym dniem jego słodkiego dorastania. Niestety kredyt mieszkaniowy jest bezlitosny i jeśli tylko mój mąż zostanie dyrektorem robota będzie pierwszą rzeczą, którą ppieprznę w kąt. Łatwość adaptowania się Jasia wynika raczej z tego iż dom nasz był zawsze domem otwartym i od pierwszych tygodni Jasia odeiedzało nas mnóstwo osób, z którymi Jaś uwielbia przebywać. Poza tym uwielbia towarzystwo innych dzieci i wśród rówieśników jak to mówią panie w żłobku pełni rolę dominatora (pewnie po matce) :p poza tym do kwestii żłobka podeszłam na pełnym luzie. Opowiadałam Jasiowi jak będzie fajnie i sama nie odczuwałam z tego tytułu najmniejszego stresu. Co więcej u nas rodzice w fazie adaptacyjnej nie mieli na salę dzieci wstępu (serce krwawiło, ale Janek dał radę już pierwszego dnia).

    OdpowiedzUsuń
  4. Szczere gratulacje. Dla jasności- Olek też nie był izolowany od świata i w szafce kuchennej go nie trzymałam. Towarzystwo innych dzieci również lubi, pod warunkiem, że wszystkie nie płaczą na raz. A luz i podejście matki to też kwestia względna, bo i ja nie szłam do żłobka z dzieckiem jak na ścięcie. Więc albo wydawaj u siebie sądy, tak by nie urażać innych, albo licz się z ich komentowaniem. A jak masz z tym problem- powiedz. Ja nie będę wchodzić do Ciebie i Ty zrób to samo. Pozdrawiam Aniu.

    OdpowiedzUsuń
  5. A jeszcze z ciekawości zapytam. Skoro w fazie adaptacyjnej rodzice wstępu nie mieli... To na czym ona w ogóle polegała? Bom bardzo ciekawa.

    OdpowiedzUsuń
  6. A u nas światełko w żłobkowym tunelu - może uda się go uniknąć i pracować tyle, że z domu.
    Też będziemy stawać na głowie, żebym przesiedziała 8 godzin przy firmowym laptopie i robiła wszystko, co do mnie należy, ale przynajmniej będę wiedziała, że to co zarobię zostanie w naszym budżecie. Strasznie to jest trudny temat. Mnie się większość życia wydawało, że do żłobka to wyrodne matki posyłają swoje dzieci - dziś punkt widzenia się zmienił o 180 stopni.
    Gdyby nie kwestia finansowa to pewnie bym się nie wahała, przynajmniej do czasu adaptacji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale u Ciebie dwie panny, to będą się wspierać, już to ustaliłyśmy :D a praca w domu... hmmm... właśnie liznęłam tematu i choć wydawało mi się to super rozwiązaniem, to jednak nie ma to jak wyjść, zamknąć za sobą drzwi i pracować W PRACY. Bo w domu to się udaje tylko kiedy reszta śpi, czyli w nocy a przecież my- mamy na nadmiar snu też nie narzekamy. Ale może przy odpowiedniej organizacji... Ciesz się, że masz taką możliwość, bo wiele mam dało by się za nią pokroić, więc warto spróbować :D

      Usuń
  7. Hey
    Brzmi to bardzo niewesoło. Ja nie mam jeszcze dzieci, ale chcę urodzić,
    to co opisujesz, to jest po prostu traumatyczne.
    Myślę, że przydałaby się znajomość psychologii dzieci, wpływu traumy na późniejsze życie, by zmienić zachowania pań w żłobkach.
    fajnie gdy dzieciaki mają wokół siebie innych ludzi, uczą się towarzystwa od początku, ale bez nakazów i zmuszeń

    OdpowiedzUsuń
  8. Natknęłam się na Twój blog po raz pierwszy i z prawdziwą ciekawością przeczytałam wpis. Racja, nic z dzieckiem na siłę.My na razie kombinujemy jak to zrobić, abym mogła pobyć w domu i wysłać ją dopiero do przedszkola. Może i można mnie nazwać "leniwą matką", ale mam wystarczający uraz z czasu dzieciństwa, gdy matka musiała pracować a ja byłam podrzucana od babci do babci, przez ciotkę itd. Nie chcę aby moje dziecko przechodziło to samo, dlatego wolę zacisnąć pasa i odesłać ją dopiero do przedszkola. Twój wpis, uświadomił mnie że dobrze robię. Realia w żłobkach są, jakie są. Nawet najlepszy żłobek nie zastąpi matki :) Pozdrawiam serdecznie i gratuluję naprawdę dobrego bloga! :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Każde dziecko reaguje inaczej. Każda placówka jest inna. Nie ma tu uniwersalnego rozwiązania. Jeżeli dziecko źle znosi żłobek to nie ma sensu na siłę go tam pchać. I tak jak napisała przedmówczyni - najlepszy żłobek nie zastąpi towarzystwa i opieki matki :) Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  10. Myślę, że to co czytałaś na temat żłobków i leniwych mam to jakiś stek bzdur. Po pierwsze dzieci są różne i jeszcze różniejsze mają podejście panie w żłobkach. Rodzic najlepiej wie co dobre dla jego dziecka bo przebywa z nim ciągle, widzi co się zmienia. Bardzo dobrze, że zrezygnowaliście. Słyszałam też o różnych przypadkach w przedszkolach.

    OdpowiedzUsuń
  11. Niż demograficzny w pełni... Czy myślicie, że 500 zł przekona kobiety do rodzenia dzieci?... http://www.kreatywna.pl/spoleczenstwo/czy-500-zl-przekona-polki-do-rodzenia-dzieci/

    OdpowiedzUsuń
  12. Kurcze, pisać każdy może. niestety... Właściwa adaptacja dziecka w żłobku powinna przebiegać z rodzicami i nie przez pół godziny. Dziecko w ich obecności powinno poznać nowe miejsce i nowe opiekunki. A dopiero potem - może kilka dni - można go zostawić na godzinkę, dwie... Ale niestety mało który żłobek stosuje taka metodę polecana przez najlepszych psychologów. Większość praktykuje brutalne "porzucenie" dziecka w obcym miejscu z obcymi ludźmi. Szkoda, bo faktycznie każde dziecko przechodzi ten okres inaczej. Ja w pierwszym naszym żłobku "wepchałam" się do sali zabaw, tzn Pani dyrektor nie chciała się zgodzić ale powiedziałam że inaczej go nie zostawię i nie na tym polega adaptacja. ostatecznie się zgodziła ale opiekunki zabijały mnie wzrokiem. Bo podobno to szkodzi innym dzieciom a to nieprawda. Dzieci popatrzyły na mnie jak na nastepną nowa ciocię i wróciły do zabawy. Mój synek najpierw trzymał się mnie ale juz po chwili na widok piłki pobiegł się bawić. i było ok dopóki wiedział że tam jestem. A moje "bycie tam" polegało dosłownie na "byciu" - kucałam w kącie jak mebel, nie podchodził do mnie, nie zaczepiałam dzieci, nie wołałam synka. po prostu byłam i on to wiedział więc się ładnie bawił. i w takiej sytuacji nie wolno ukradkiem wychodzić! Ale niestety niedouczone Panie opiekunki stwierdziły że właśnie powinnam wyjść. W tej samej minucie kiedy zamykały się drzwi mały zaczął płakać, wyć, drzeć się itp itd. Trwało to 10 minut bo więcej nie wytrzymałam pod drzwiami, bo nie na tym polega adaptacja. Synek nie poszedł do tego żłobka. Wybrałam publiczny nowy żłobek z profesjonalną kadrą i własną dobrą kuchnią. A nie jakiś tam klub malucha. Kiedyś w takim pracowałam jako opiekun a dodam że nie mam wykształcenia tylko z zamiłowania pilnowałam dzieci. Ja sobie dorabiałam. Tak, to była przechowalnia. W naszym żłobku jest zupełnie inaczej. i choć byłam przeciwnikiem na śmierć i życie żłobkowej opieki to jesteśmy zadowoleni. A synek nie należy do otwartych maluchów. Jest takim małym dziczkiem. Ale w żłobku tak wiele się nauczył, głównie relacji międzyludzkich i pomagania maluchom. Jedno jest pewne, żłobek trzeba wybrac mądrze a kryterium odległości od domu to jakaś pomyłka. Mam 5 klubów-żłobków blisko domu (do 15 minut) spacerkiem. A wybraliśmy świadomie żłobek publiczny z własną kuchnią a nie cateringiem, 15 min autem od domu. Żłobkowy czas jest trudny bo maluch nie powie nam co się dzieje, dużo trzeba odczytać z jego zachowania.
    Myślę że przeniosłaś swoje złe emocje na dziecko i cały dom. i nie oczekuj że po 2 tyg od porzucenia dziecka w żłobku ono powinno już o tym zapomnieć.
    Niepokój rodziców i ich brak zdecydowania to najgorsze co można zafundować dziecku. gorsze niż żłobek. Jest jeszcze opcja że źle wybraliście żłobek, a opinie innych rodziców to mniej nic połowa sukcesu. Ja w ogóle na tym nie polegam tylko sama wszystko sprawdzam. Bo rodzice są różni. Ja oczekuje więcej podczas gdy innym wystarcza catering albo wisi to czy dziecko wychodzi na spaceitp.y y

    OdpowiedzUsuń
  13. http://normalnienienormalnamamaa.bloog.pl/ masz niestety kogos kto kradnie Twoje teksty

    OdpowiedzUsuń
  14. Indywidualna decyzja każdego rodzica, ja zdecydowałam tak jak Ty.

    OdpowiedzUsuń
  15. Naprawdę to jest dylemat, co ma zrobić matka, wysłać dziecko do żłobka czy poświęcić swoją karierę zawodową. Ja oszczędziłam mojemu maleństwu tego bólu w tak młodym wieku, ale rozumiem, że czasem sytuacja nas zmusza, bo nie ma innego wyjścia. Ciężkie decyzje.

    OdpowiedzUsuń
  16. Ja akurat nie miałam wyboru bo musiałam pracować. Na początku było ciężko ale po jakimś czasie polepszyło się i teraz kiedy mój maluch idzie do przedszkola jest właściwie idealnie :)

    OdpowiedzUsuń
  17. Każdy powinien zdecydować indywidualnie u każdego sytuacja mimo wszystko wygląda inaczej. Ale jednego jestem pewna trzeba wszystkie warianty wziąć pod uwagę.

    OdpowiedzUsuń
  18. u nas niestety niemal identyczna sytuacja, ciężko zahamować negatywne myśli i zmienić nastawienie(żeby nie udzielało się dziecku), kiedy słyszysz jak twoje dziecko wpada w nieutulony płacz i spazmy na widok żłobka....
    Najmłodsze dzieci są super empatyczne i wyczują każde twoje zawahanie nawet jak będziesz się do nich uśmiechać. To jest właśnie magia, która dzieje się między mamą a dzieckiem. Przebywacie ze sobą na tyle blisko, że mikroekspresje robią swoje i dzięki połączeniu min, gestów, tonu głosu dziecko zrozumie o co ci chodzi nawet jeśli nie zna znaczenia słów. I nie ma co tu na siłę zaciskać zęby i oddawać dziecko do miejsca na które źle reaguje. Nie bez powodu nasza intuicja podpowiada nam tak a nie inaczej, czyli zgodnie z naturą. Dzisiejsze czasy nie sprzyjają spokojnemu rozwojowi dziecka przy matce. Obecnie odchodzi się od długiej adaptacji, jako argument podając, że to i tak bez znaczenia bo dzieci nie mają poczucia czasu i albo kojarzą miejsce albo nie i to wystarczy. Ja jednak twierdzę, że to ma znaczenie. Co z tego, że dziecko będzie z mamą godzinę w sali zabaw, jak potem ktoś obcy zabiera je do innego pomieszczenia, np. łazienki w której nigdy nie było, albo innego pokoju gdzie zaczyna go rozbierać z pieluszki często NIE KOMUNIKUJĄC co zamierza zrobić (a to baaaardzo ważne już od najwcześniejszych miesięcy życia). Dziecko jest wtedy przerażone i instynktowne próbuje się bronić, często jedynym skutecznym do tej pory narzędziem jaki jest płacz.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...