niedziela, 31 sierpnia 2014

Trudna żłobkowa adaptacja

Choć zakładałam, że synek będzie pod moimi skrzydłami do ukończenia dwóch lat, życie zweryfikowało me matczyne zapędy. Macierzyńskie jakie było, takie było, ale się skończyło, a jako rodzina zakredytowana, na jednej pensji nie pociągniemy. Tak więc wyjścia nie ma i matka musi znaleźć pracę. Że łatwo nie jest, to się rozwodzić nie muszę. Ale jeszcze trudniejsza decyzja dotyczyła naszego malucha...
 

Żłobek uważam za zło konieczne. Kiedy już wyjścia nie ma. I jako pedagog doskonale wiem, że o ile przedszkole bardzo rozwija dziecko i jest wskazane dla jego dobra... O tyle żłobek już niekoniecznie.
To przechowalnia, w której nawet bagażu bym nie zostawiła, gdybym nie musiała. Ale niestety, babcie pracują, więc nie ma osoby, która choć na kilka godzin dziennie mogłaby przechwycić małego, abym mogła dorobić nawet na pół etatu, żeby na chleb i mleko starczyło. Żłobek więc pozostaje jedynym wyjściem.

Oczywiście na samym wstępie założyłam, że szukając jednocześnie pracy, dam dziecku tyle czasu, ile tylko będzie potrzebował na adaptację. Tak więc, póki nie poczuje się w tym w miejscu pewniej, będzie chodził tylko na dwie godziny dziennie. Ból tu taki, że zapłacić trzeba normalnie, więc nam akurat opłacała by się stawka godzinowa.

Po drugie wybrałam żłobek co prawda miejski, ale polecany przez inne mamy i blisko domu, żeby być "w pogotowiu". Początkowo Olek się nie dostał. Pani Kierownik tłumaczyła to tym, że jest z połowy roku i w zasadzie nie wiedziała, do której grupy go skierować. Warto więc rodzić dziecko w styczniu, a jak nie- stawiać na grudzień. Tak głupiego argumentu się nie spodziewałam. Ale nie dałam się zbyć i wysłałam do boju tatusia. Wiadomo- Pani po 50, więc może młody mężczyzna z dzieciakiem pod pachą zdziała więcej. No i owszem. Kilka miłych słów, jak to ciężko, bo on nie ma co z dzieckiem zrobić i Pani w ciągu 10 minut, wpisała małego na listę do najmłodszej grupy. Da się? Da się. Grupa pokaźna, bo prawie 30 dzieciaków, ale jak to bywa  w tym wieku, jak zdrowa jest połowa to i tak sukces. Poza tym podobno do grupy przewidzianych jest 5 pań, czego jeszcze niestety nie udało mi się zaobserwować.

Adaptacja dzieci z rodzicami przewidziana była do końca sierpnia Taki miesiąc "drzwi otwartych". Z tym, że Panie zdecydowanie próbują ten czas ograniczyć. I tak- my- już drugiego dnia zostaliśmy odesłani do domu. Ale po kolei:

Poniedziałek- dzień pierwszy
Ponieważ tatuś ustalał z Panią kierownik szczegóły zapisu, również on miał przyjemność wprowadzić małego na salony. Panie pokazały mu wszystkie pomieszczenia, opowiedziały o obowiązkowej wyprawce, porach posiłków i jak mniej więcej wszystko się odbywa. Olek prawie godzinę szalał na sali zabaw z innymi dzieciakami i wszystko rokowało jak najbardziej dobrze.

Wtorek- dzień drugi
Panie zaprosiły nas na godzinę 9. Ponieważ tatuś miał popołudniową zmianę, poszliśmy wszyscy. Weszliśmy na salę i miałam możliwość poznać Panie opiekunki i porozmawiać. Wszystko standardowo, a że mocno zestresowana byłam, nie wiedziałam nawet o co pytać. Olek się bawił, oglądał zabawki, bujał na bujakach i wspinał gdzie dało radę. Śmiałam się z opiekunkami, że łotr z niego niezły i będą miały wesoło. Po godzinie jedna z nich stwierdziła, że trzeba go sprawdzić i skoro tak mu dobrze, mamy wyjść na pół godziny. Posłuchałam, przecież nie jedno dziecko adaptowała do warunków żłobkowych, doświadczenie ma a i mały wydawało się, że nie zwraca na nas większej uwagi. To był błąd, a małe zainteresowanie dziecka rodzicami okazało się tylko pozornym. Kiedy po 25 długich minutach spacerowania wokół placówki, zajrzałam na salę, okazało się, że Ola tam nie ma. Panie powiedziały, cytuję "odpadł". Pierwsza myśl- usnął, ale jak to możliwe- dopiero co ciekał. Chwila konsternacji i nagle widzę Panią, która wychodzi z nim z sali obok, przeznaczonej do drzemki. Dziecko w takim płaczu, jakiego nigdy jeszcze nie widziałam. Szloch niesamowity, ledwie oddech łapał. Jak tylko mnie zobaczył, zaczął się wyrywać. Wczepił się we mnie łapkami i nie przestawał płakać. Wtedy serce pękło mi po raz pierwszy. Panie powiedziały, że jak się zorientował, że nas nie ma, zaczął płakać i niczym już nie szło go zająć. Jedna z nich wzięła go do innego pomieszczenia, żeby nie zdenerwował pozostałych dzieci. W efekcie całą drogę do domu musiałam go nieść na rękach, bo do wózka nie dało rady wsadzić a i nawet do taty nie chciał. Dopiero w domu odetchnął i po długiej drzemce znów był moim energicznym i uśmiechniętym psotnikiem.

Środa- dzień trzeci
Tatuś w pracy, więc musiałam iść sama. Ostatnie noce nieprzespane, nerwowe, ale starałam się być dobrej myśli i nie dać małemu odczuć swoich smutków i nerwów. Mimo pobudki o 6, z uśmiechem stwierdziłam; "Idziemy do dzieci?", ubrałam mu butki i poszliśmy. Godzinę siedziałam, starając się nie zwracać na niego w ogóle uwagi, tak żeby zaczął szukać kontaktu z Paniami i zainteresował się resztą dzieciaków. Niestety, zrażony widocznie dniem poprzednim, bawiąc się, był bardzo ostrożny i pilnował mnie na każdy kroku. Jedna z Pań, która chyba przejęła jego adaptację już dnia poprzedniego, stwierdziła, że czas go zostawić. Pytam więc, czy lepiej tak, żeby widział? Dać buziaki, pomachać? Czy wyjść, jak na chwilę odwróci głowę? To drugie. Myślę, nie do końca to fair, nawet wobec rocznego dziecka, ale skoro tak radzi... Kiedy dała mi znak, złapałam torbę i skierowałam się do drzwi. Zauważył. Usłyszałam jego płacz i tylko kątem oka dostrzegłam jak niezgrabnie próbuje mnie dogonić. Serce pękło mi po raz drugi, kiedy zobaczyłam, jak łapie zająca prosto na twarz. Zatrzymałam się, odwróciłam na pięcie i podbiegłam do niego. Nie mogłam go tak zostawić. Nie potrafiłam. Nie jestem ani tak twarda, ani tak obojętna, wobec dziecka, które 14 miesięcy było non stop ze mną. Zawsze ze mną. A ja z nim. Dłuższą chwilę trwało, zanim się uspokoił. Kiedy znów chwilę czymś się zajął, z bólem serca wyszłam. Wypłakałam się na zewnątrz. Po 40 minutach byłam po niego z powrotem. Okazało się, że dały mu smoczek i ulubionego misia, którego przezornie zabrałam ze sobą i siedział na dywanie. Nie robił nic. Czekał. Jeszcze na rękach wył mi, jakby wyrzucając, co zrobiłam. Opiekunka powiedziała, że "te dzieci, które na początku się wypłaczą, później już przechodzą to lepiej, ale wszystkie przeżywają, bo to są małe dzieci". Wiadomo. I że następnego dnia mam już nie wchodzić na salę, tylko oddać go jej przed drzwiami, że tak będzie mu łatwiej. W głowie pojawił się pierwszy raz bunt. Że chcą za szybko. Że za duży szok. Że niedobrze. Ale wiem skąd się bierze ten przyspieszony kurs adaptacji. Nikt nie lubi, jak się mu na ręce patrzy. A ja zdążyłam już sporo zobaczyć. Ale o tym osobny post będzie.

Czwartek- dzień czwarty.
Od rana ten sam rytuał. Tatuś w domu, ale nie ma sensu iść we dwójkę, skoro i tak dziecko przed salą ma być już zabrane. Przebraliśmy się, opowiedziałam małemu, jak będzie fajnie i że mamusia za 2 godzinki przyjdzie itd. Potem Pani dobrze mu już znana z dni poprzednich, wyszła przed drzwi. Olek na sam widok przykleił się do mnie z całych sił. Potem bez ceregieli został mi z rąk wyrwany. Płacz niemiłosierny. Mnie łzy poleciały dopiero, gdy drzwi się zamknęły. Wyszłam przed budynek i wylałam żale mężowi przez telefon, a następnie rozmazana poszłam na rozmowę w sprawie pracy. Tej, oczywiście nie dostałam. Już po 1,5 godziny byłam z powrotem z nadzieją, że może chwilę popłakał, a później coś "ruszyło". Niestety. Okazało się, że śpi. Płakał tak, że w końcu padł, choć to jeszcze jego godzina nie była. Obudzony, dalej płakał. Zagadałam do innej Pani. Powiedziałam, że do mnie chyba taka terapia szokowa, typu wyrywanie dziecka na korytarzu z rąk nie przemawia i zdaje mi się, że za małe jest, żeby takie nerwy i traumę mu fundować. Że wolałabym na spokojnie. Żeby zdążył się przekonać. Poznać Panie. Że nic na siłę. Trochę pogadałyśmy i ustaliłyśmy, że jutro spróbujemy z nią. Na innej salce, z mniejszą ilością dzieci. I z tatusiem. Przytaknęłam prędko. Sama już bym chyba kolejnego dnia nie zniosła. Może z mężem małemu przyjdzie to łatwiej...

Piątek- dzień piąty
Wyprawiłam ich. Dałam kilka wskazówek, choć sama błądzę we mgle. Nie wiem, jak pomóc swojemu dziecku zrozumieć, że nagle ma być po opieką obcych osób. Bez rodziców. Nawet google i doświadczenia innych mam, okazały się być mało pomocne. P. wrócił i powiedział, że jakoś poszło. Że O. na początku nie był przekonany, ale wszedł do salki. Po chwili P. już nie było. Po małego biegłam. Znów z nadzieją, że może lepiej było. Zapukałam. Otworzyłam drzwi. Siedział ze smokiem i misiem. Oczy zapuchnięte. Na mój widok znów się popłakał. Pani powiedziała, że zdecydowanie należy do dzieci trudniej się adaptujących. Że reaguje separacją. Nie pozwala się dotknąć. Jeśli ktoś do niego podchodzi zaczyna płakać. A tak to siedzi. I patrzy. I tak siedział dwie godziny. Nie wytrzymałam i sama się popłakałam. Powiedziałam, że mam wątpliwości, czy go posyłać od poniedziałku. Pani, która zdobyła największe moje zaufanie, doradziła, żeby się nie poddawać. Że on potrzebuje czasu i trzeba mu go dać. Miesiąc. A jak nic się nie zmieni, to wtedy podejmiemy decyzję. Że, to trudne- tak dla dziecka, jak i dla rodziców. Trzeba dać mu szansę.

Więc spróbujemy, choć ta decyzja nie przychodzi nam łatwo. Teraz cieszymy się końcówką weekendu. A ja zapraszam na następny post. Żłobek oczami rodzica, czyli co mi się podobało, a co wzbudza wątpliwości. Już nie przez pryzmat synka.
 

11 komentarzy:

  1. Szczerze współczuję. Ja przeżywam ogromnie jutrzejsze pójście do przedszkola mojej trzylatki, która jest już przecież rozumną dziewczynką i póki co to bardzo chce tam iść. Ale coś mi się wydaje, że te panie kijowe metody mają, bo przecież nie można się wymykać jak dziecko nie patrzy. W każdym razie, adaptacja do nowych warunków, zwłaszcza bez mamy, chyba zawsze jest ciężka. Oby dalej poszło już jak najlżej! I oby u nas też było w miarę lekko

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzymam kciuki i za Was :) Bywają przedszkolaki, które też kiepsko znoszą adaptację. Wiem, bo sama takie w swojej grupie miałam. I to 6-latki... Ale córa na pewno dzielna dziewczynka a skoro się cieszy, to będzie dobrze!

      Usuń
  2. Ja mam zgola odmienne doświadczenia. Moje dziecię zawsze do towarzyskich należało wiec bylo wniebowzięte jak do żłobka poszlo.
    Poza tym nasz zlobek byl naprawde bardzo fajny. Wszystko zalezy od dziecka i jego charakteru. Nie rozumiem tez stwierdznia, ze przedszkole rozwija a zlobek niekoniecznie. Cóż tez jestem pedagogiem z wyksztalcenia i tu tez mam inne zdanie. Widziałam jak moje dziecię w zlbku szybko sie rozwijalo. Szybko zaczelo mówić, szybko zaczelo próby ubierania i samodzielnosci. I to nie tylko moje zdanie ale innych mam, które znam również. Choc znam tez zdania odmienne.
    Według mnie wszystko zlezy od dziecka i od emocji rodzica. To nigdy nie jest latwe a dziecko czuje nasze emocje nawet jesli staramy się zakryć je uśmiechem. Moze trzeba sprobowac w innej placówce, z innymi paniami. No i naprawde nasze nastawienie tutaj jest kluczem do sukcesu.
    Na spokojnie i bez nerwow. Najpierw trzeba opanowac swoje emocje i byc przekonanym o własnych decyzjach. Tylko spokój moze uratowac.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zależy o której grupie mówimy. My jesteśmy w najmłodszej, gdzie te dzieci nie robią kompletnie nic poza wałęsaniem się po sali i popłakiwaniem, bo jeszcze nie są na etapie aktywności zorganizowanej a i czynności opiekuńczych jest tyle, że na inne zajęcia czasu nie Paniom opiekunkom nie starcza. I ja nie zgodzę się, że trudna adaptacja zależy od emocji rodzica. Myślę, że łatwiej jest kiedy dziecko jest starsze i bardziej świadome i rozumie ciut więcej. Łatwiej też, jeśli wcześniej często przebywało z innymi osobami, poza mamą- u babć, cioć itp. U mnie nie było takich możliwości, więc dziecię z mamą non stop, co teraz odbija się czkawką, bo nagle mamusi nie ma. Przekonana o decyzji będę, jak tylko mały zacznie to lepiej znosić. Póki co to próba. A spokojna staram się być z całych sił :)

      Usuń
    2. Zgadzam się z Mamaronią. Wszystko zależy od dziecka i jego charakteru. A także od tego jaki żłobek się wybierze. Tak samo jakie przedszkole się wybierze. Jaką szkołę podstawową się wybierze. Bardzo wiele zależy od emocji rodzica, a wiek dziecka nie przesądza wcale o tym, że dziecko łatwiej się zaadaptuje- znam przypadki, gdzie dziecko wyło aż do ostatniej grupy w przedszkolu :) A przebywanie u babć czy cioć też nie jest dobre, bo nie oszukujmy się nawet najlepsza babcia czy ciocia zawsze będzie miała swoje zdanie czy mniej lub bardziej sprawdzone sposoby na wychowywanie czy opiekę dziecka i wcale nie musi postępować z dzieckiem tak jak ją poprosisz :) I co? Zabijesz ją? Obrazisz się? A w żłobku zawsze możesz dochodzić swoich praw i przede wszystkim żądać wypełniania obowiązków. Piszesz, że jesteś pedagogiem, ale z drugiej strony pytasz pań jak masz się z dzieckiem pożegnać- wymknąć się czy pomachać. Wydaje mi się, że takie rzeczy powinnaś wiedzieć. Bardzo mi się podoba przedostatnie zdanie w wypowiedzi Mamaroni- jeśli nie jesteś do czegoś przekonana to nie rób tego na siłę. Proste. Uważam, że nie jesteś absolutnie przekonana do tego co robisz stąd Twoja "czarnowidzka" wypowiedź. Ja szczerze mówiąc znam negatywne opinie o żłobkach z ust osób, których dzieci nigdy do żłobka nie chodziły :) A pozytywne od tych, których dzieci tam uczęszczały. O, przepraszam. Znam jedną negatywną opinię, ale nie o żłobku tylko kolega powiedział mi, że jego dziecko po prostu nie było jeszcze gotowe na rozłąkę z mamą, bo bardzo wcześnie go oddali do żłobka. A sam żłobek był ok.Jeśli jesteś pedagogiem to zakładam, że w jakiejś placówce pracowałaś. Masz teraz okazję poczuć na własnej skórze co odczuwały osoby oddające swoje dzieci pod Twoją opiekę i jak mogły Ciebie oceniać. Pytanie tylko czy była to ocena obiektywna czy wystawiona przez pryzmat rodzicielskich emocji :) Moja przyjaciółka jest nauczycielką przedszkola i powiedziała mi, że dzieci po żłobku są bardziej samodzielne i tzw. ogarnięte życiowo. Kazała kierować się następującymi kryteriami- wykształcenie kadry, wyposażeniem, podejściem do dziecka, które łatwo można zweryfikować, bo panie nie dadzą rady na dłuższą metę udawać podczas adaptacji i opinią innych rodziców. Ja też jestem pedagogiem :) Moje dziecko najprawdopodobniej zacznie żłobek za rok- jeśli się dostanie i jeśli będzie na niego gotowy. Samą placówkę już wybraliśmy. Nie wiem jak będzie, ale nastawienie mam pozytywne. Czego i Tobie życzę!

      Usuń
    3. Kochana! Moja wypowiedź nie jest "czarnowidzka", bo nie wróżę z fusów tylko opisuję co i jak. Przykro mi, że zasiałam w Twojej głowie niepokój, bo chyba stąd tyle życzliwych słów Każdy ma prawo do swojej opinii. I moja jest właśnie taka, że synek jeszcze nie jest gotowy na żłobkową przygodę. Fakt, że jeśli zostałaby inaczej zorganizowana, może miał by szansę. Jak każda mama mam prawo do oceny tak placówki, jak i jej organizacji. I emocje możesz mi wierzyć, od tej oceny starałam się oddzielić. Doświadczenie zawodowe mam jeśli chodzi o starsze dzieci, dlatego prosiłam o pomoc i rady Pani pracujące w żłobku. Alfą i omegą nikt nie jest, no chyba, że Ty się poczuwasz. Jeśli chodzi zaś o babcie, to o zabijanie bym się nie martwiła, gdyż mały będzie na razie pod naszą, rodzicielką opieką, póki nie uznamy, źe jest gotowy, aby spróbować ponownie.
      I tak właśnie też jest, że najwięcej mamy do powiedzenia, zanim jeszcze temat nas dotknie realnie. Więc to ja życzę powodzenia, trzymam kciuki, żeby pozytywne nastawienie wystarczyło. Pozdrawiam
      P.S. Co do dochodzenia swoich praw w żłobku. Podziwiam odwagę, bo ludzie są różni, a co za drzwiami zostawiasz, tego nie wiesz,

      Usuń
  3. O matko. Nic dobrego na sam początek. Plakalabym tam jak Ty!
    Trzymam kciuki, żeby Olus się uspokoił i zapomniał o tych stresach. Jesteście dzielni! Przytulaj jak najwiecej i nie daj zagłuszyć intuicji.
    Będzie dobrze!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O dobrze, że o tej intuicji wspomniałaś. Ona zwykle mnie nie zawodzi. I może dlatego próbujemy dalej zamiast odpuścić, bo mam nadzieję, że z dnia na dzień będzie lepiej. Trzymaj kciuki! :D

      Usuń
  4. Ja się miotam ostatnio jak wariatka jakaś. O panstwowym żłobku możemy zapomnieć, a prywatny dla bliźniąt to ruina dla naszego budżetu. Na rodzinny jesteśmy "za bogaci", a już lepiej dorzucić do budżetu ten ochłap z mojej pensji, który po opłacie żłobka zostanie, niż nic. Poza tym wiem, że jeśli teraz nie wrócę do pracy to później będzie jeszcze gorzej. Maliny to były do tej pory małe "cyganki" - byle do ludzi, ale ostatnio mama jest świętością. Nie wiem, co będzie się działo do końca roku, ale serce mi pęka na samą myśl. Pociesza mnie to, że mają siebie wzajemnie. Cholera - nie pomogłaś mi tym postem, wiesz? Trzymam kciuki za powodzenie w kolejnych próbach!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak widzisz, różne dzieci- różne wrażenia. Być może Twoje cygańskie dziewczynki lepiej sobie poradzą. Ja gdyby nie groźba przymierania głodem wcale bym tam dziecka nie pchała. Za małe jeszcze po prostu. Albo za duże. Bo podobno półroczne szybko się klimatyzują- nie widzą różnicy między domem, mamą a panią i żłobkiem. My wysyłamy Ola do żłobka w najgorszym możliwym wieku. Niby już świadomy, ale nie do końca. I niestety, może dlatego, że to początek roku, ale 3/4 grupy płacze jak nie wiem co. Ale wiesz... dziewczyny dzielniejsze są :D

      Usuń
  5. Hey... nie piszesz, czekamy na Twoje wpisy!

    pozdrowienia, Joasia

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...