Prolog
Miał być grill… Nie wiem na co
liczyłam- że to dziecko zostanie w moim brzuchu na wieki wieków? To pewnie
dlatego, że na tą kiełbaskę i kaszankę, umawiałam się z Gosią już kilkakrotnie
i ciągle głupia zmienna, polska pogoda psuła nam plany. Ale weekend zapowiadał
się pięknie, czerwcowe słońce dawało popisy, więc zignorowałam zupełnie
spekulacje na temat ewentualnego porodu, mimo iż niektórzy lekarze wróżyli mi
go już dwa tygodnie wcześniej, bo niby taki duży chłopak. No więc standardowo-
rano P. zawiózł mnie i mojego brzucha na KTG, mały tym razem coś bierny był,
więc pielęgniarka mało delikatnie potrząsnęła brzuchem, zupełnie jakby nie była
to już część mojego ciała. W efekcie mały zaczął stawiać opór, wiercić się i
kopać a i skurcze dały o sobie znać. Nieświadoma jeszcze, zignorowałam ten
fakt- przecież skurcze na każdym KTG wychodziły mi takie, że byłam odsyłana do
doktorowej z podejrzeniem postępującego porodu, ta zaś zawsze z tą samą posępną
i znudzoną miną powtarzała „dziecko wysoko- jeszcze nie”. Aczkolwiek, któregoś
dnia nie omieszkała nadmienić, co bym zdjęła już te „złota” (mowa tu była
prawdopodobnie o srebrnych, podkreślam,
bransoletkach…), bo już wkrótce. To mnie bardzo zastanawiało- co moja
biżuteria, srebrna, podkreślam, ma wspólnego z całym przedsięwzięciem wydania
dziecka na świat? Czy rzeczywiście muszę zdjąć ją całą, zmyć makijaż i ubrać
koszulę z rozcięciami na cyckach jeszcze dwa tygodnie przed ewentualnym
rozwiązaniem? Bo co? Później nie zdążę? I jak tu nawet zakupy w Lidlu zrobić
wyglądając w ten sposób? A może przyszłej matce już nie wypada się stroić?
Poczułam się urażona. No ale wracając do grilla- to go nie było. To znaczy był.
Mnie na nim nie było. Jak wróciłam z KTG, spotkałam się z Gośką, co by obgadać
szczegóły- ile ton węgla trzeba, czy karkóweczka czy szaszłyk i takie tam, ale
podczas tej żywej konwersacji, ona siedziała na ławce a ja obok tańce
odprawiałam. Oj takie tam bóle, bywały i wcześniej. To pewnie te…jak to się
nazywa…skurcze przepowiadające! Nie ma powodów do paniki przecież. Nie urodzę
dziś. Nie… Dziś nie… Jutro. Dziś zacznę rodzić.
Początek
Wróciłam do domu, a że nie
przechodziło, powiedziałam P. Ten zaś, chyba doszedł do wniosku, że znów staram
się zwrócić na siebie uwagę i zrobił to co zwykle- walnął się do łóżka na
popołudniową drzemkę. Ja natomiast machnęłam ręką i zajęłam się tym, czym
ostatnio namiętnie się trudziłam, czyli szykowaniem mrożonek- aktualnie
fasolki. Bo przecież bidok musi mieć co jeść, jak już przyjdzie czas (na pewno
nie dziś, bo na dziś grill zaplanowany i pogoda nawet ładna…). Ale że wciąż
bolało, wzięłam kartkę i przywitałam się z zegarkiem licząc minuty od skurczu
do skurczu. Robiło się coraz nieprzyjemniej a i odległości czasowe coraz
mniejsze. 10 minut… 8…. 6… Zaczęło mnie to zastanawiać, w związku z czym, o
dziwo najspokojniej na świecie, wciąż jakby niedowierzając, obudziłam
Szanownego Pana P. i oznajmiłam, ze chyba rodzę. On chyba nie załapał, ale w
sumie na to nawet nie liczyłam, więc zmyłam makijaż, weszłam do wanny, zrobiłam
makijaż od nowa, założyłam „złota” na przekór Pani doktor, która chyba liczyła,
że w worku pokutnym przyjadę, spakowałam resztę rzeczy do czekającej już torby
i ruszyliśmy do szpitala. Na odchodne jeszcze kopniak od Gośki na szczęście,
jak przed jakimś śmiesznym egzaminem w szkole, bo szybko przybiegła. Normalnie
to by mnie to rozbawiło do łez, ale bolało już tak, że łzy to mogły polecieć mi
z innego powodu. P. mimo zaleceń opracowania wcześniej trasy i przygotowania
się na zaś, jak zwykle dał ciała bo a.) musiał zatankować, b.)przez to się
pogubił. Jaka ja jestem z niego czasami dumna, że tak wszystko pięknie ogarnia!
Matko! Każdy wybój na drodze sprawiał wrażenie, że to dziecko zaraz ze mnie
wypadnie i bolał jak cholera, a tu kostka brukowana. Cudnie. W końcu
dotarliśmy. Chyba za dobrze wyglądam, bo nikomu się nie spieszy, zupełnie
jakbym wcale nie rodziła. Tak tylko czekam na korytarzu, jęcząc sobie pod nosem
i przebierając nogami. Wieszam się P. na szyi i mówię- zrób coś, bo na grilla
nie zdążę… W końcu mam salę. Jeszcze nie wiem, że to dopiero początek i długa
droga przede mną. Jest nawet TV, ale chyba dla P. tylko, bo mnie interesuje co
innego. Nie, jeszcze nie poród, ale fakt, że światło jest włączone, okno ze
względu na temperaturę na oścież otwarte i wlatują różne robale. Autentycznie,
gatunki chyba jeszcze niesklasyfikowane, bo do tej pory nie widziałam takich
potworów. A ja koszmarnie boję się nieznanego, w związku z czym, P. w roli
łowcy, mimo kontuzji kręgosłupa- walczy z monstrualną ćmą. Niejedną. Akcja
porodowa schodzi na dalszy plan. W końcu z rezygnacją zamykamy okno, bo to
walka z wiatrakami a ja wolę umrzeć z przegrzania, niż ze strachu (w kolejnym
akcie tej historii, okno jest znów otwarte, bo drąc się z bólu muszę czymś
oddychać, a robale schodzą na dalszy plan).
Akcja
Przychodzą Panie ze znieczuleniem.
Podpytuję, czy na pewno pomoże, czy do samego końca już nie będzie bolało, bo
już się zmęczyłam bardzo, czy przez to nie będzie dłużej… One: „nie,nie,nie” i
walą mi to w kręgosłup. Uczucie wyjątkowo niefajne, w ogóle, nic co ze mną
robią za bardzo mi się nie podoba. Stwierdzam, że chyba akurat do mało
odpornych na ból kobiet należę. Jeszcze każą się nie ruszać! Uf… udało się…
Napływa błogość. Tak to mogę rodzić. Byle nie za długo, bo na grilla nie zdążę.
Dziwi mnie tylko, że P. został wyproszony. Rodzić ze mną ma a przy znieczuleniu
być nie może? Hipokryzja jakaś. Następnie idą dalsze wkłucia, tu w jedną rękę,
tu w drugą. Masakra. Co jeszcze?!? Mam wrażenie, że mój limit na dziś już się
wyczerpuje. Chyba chce mi się sikać. Chcę iść, ale nie mogę. Moje nogi nie
działają. P. tacha mnie do kibelka, sadza na nim. To jeszcze nic, gorsze rzeczy
się przy nim robiło, zresztą wstydliwość chyba słusznie zostawiłam w domu.
Ogólnie mam wrażenie, że wszystko trwa za długo i że jestem już bardzo zmęczona. Szkoda, że nie
można już całej zabawy przełożyć na inny termin, co bym nabrała sił i się
wyspała. Nawet robale już śpią, bo żaden nie zagląda. Mnie zaczyna znów mocno
boleć. Krzyczę. Między skurczami coś seplenie do biednego P. który nawet usiąść
nie może przez ten swój kręgosłup, żeby kończyć, bo naczynia w domu nie
pozmywane i przecież grilla miałam rozpalać, a tu głucha noc, a ja tu i nic.
Położna, złe wieści- znieczulenie
wstrzymało akcję i teraz musieli ją przyspieszyć. Więc moje wcześniejsze
nadgorliwe pytania nie były całkiem bezzasadne. Trzeba przebić pęcherz płodowy
bo wciąż cały i mały nie może zejść niżej.
Przychodzi mało uprzejmy Pan Doktor i z miną męczennika, grzebie szpikulcem
a potem coś uciska, że dosłownie płynę. Boli jak cholera już. Mam kryzys. Mam
dość. Błagam o kolejną dawkę znieczulenia. Mówią, że nie, bo bez bólu nie
urodzę. Przeklinam, ze trzeba było tak od początku gadać, to przynajmniej to
500 zł by się w portfelu zachowało. Ale do mnie logika już przestaje docierać.
Płaczę tak, jak nigdy w życiu. Miałam wcześniej świadomość, że będzie bolało,
ale w najgorszych snach nie sądziłam, że aż tak bardzo. Sadzają mnie na piłce,
KTG zaczyna piszczeć, panika, że coś nie tak i znów coś będą ze mną robić, że
pewnie i tak wyląduję na cesarce, że może coś z dzieckiem. A porodów tyle, że
położne tylko mnie „odwiedzają”, z tą różnicą, że bez kwiatów i balonów. Myślę:
„niech mi k… ktoś pomoże, przecież zaraz umrę!”, ale tu zero zrozumienia i
litości. Znieczulica.
W końcu odpływam. Ból zbyt silny.
Niewiele pamiętam. Krzyki. Położną, która zbyt spokojnym, strasznie irytującym
głosem mówi po raz kolejny „już prawie”, „czuję włoski”, a ja błagam o cesarkę.
Pamiętam też P. Zupełnie nie jak na filmach- nie trzyma mnie za rękę, nie liczy
do 10, nie każe przeć i oddychać. Stoi blady w kącie sali, gdy ja patrzę na
niego błagalnie, rycząc i wołając o pomoc. Do dziś na pytanie znajomych o
wrażenia z porodu odpowiada jednym słowem: „rzeź”. Skurcze parte, jeszcze
gorsze, uczucie rozrywania. Najgorszy ból na świecie. Mój próg dawno
przekroczony. Drę się że nie dam rady. Położna na to, że jakby już wyjścia nie
mam. Nie panuję nad tym, jestem w panice, wszystko za szybko nagle się dzieje.
Nagle jest. Jest na moim brzuchu.
Płaczę. P. w szoku- mimika- zero. Chwila zastanowienia, czy to nie udar.
Mniejsza z tym. Mały szuka cycka. Daję mu go. Wszystko dzieje się jakoś
automatycznie, jakby poza mną. Jakbym to oglądała w filmie a nie sama w nim
grała. Jest śliczny. Idealny. Malutki i drobniutki.. . Urodzony po 16 godzinach
męki. Dokładnie w termin. Dokładnie w grilla. Leży przy mojej piersi i cicho
kwili. Boże, jaki cudowny. Cieszymy się.
Chwilę potem zabierają go na ważenie,
badanie. A do mnie dociera, że to jeszcze nie koniec. Przed szyciem zasłaniam
się już rękami. Nie mam siły. Więcej nie zniosę. Walczę. Jestem wykończona.
Targają mną uczucia od ogromnego, niewysłowionego poczucia szczęścia do
całkowitej, bezdennej rozpaczy. Robią ze mną co chcą, mimo, że ja już nie chcę.
Ale i to dobiega końca. Ja dostaję synka z powrotem, tatuś jedzie do domu się
wyspać, a ja myślę: „cholera, co dalej?” I pisze do Gośki smsa: „grilla nie
będzie- młody pokrzyżował moje pierwsze plany.” Pierwsze i nie ostatnie. Ale patrzę
na niego, uśmiecham się bezsilnie i myślę: „warto”.
Po
Pierwsze dni. Lekko nie jest. Szpital
mimo, że prywatny nie do końca spełnia moje oczekiwania. Znaczy szpital jak
szpital. Nawet ładnie tu- ściany świeżo umalowane, pościel czysta, łazienki
schludne. Dziwne, ale MTV to można niestety tylko podczas porodu oglądać, bo w
salach poporodowych telewizorów już nie
umieszczono. Chyba założenie jest takie, że dziecko od razu po porodzie,
pozwała zapomnieć matce, co to kablówka. Ba! Co to rozrywka w jak najbardziej
ogólnym tego słowa znaczeniu. Mimo to, warunki niczego sobie. Trochę gorzej z
opieką. Przyznam szczerze, że liczyłam na więcej pomocy, bo początki z
dzieckiem trudne- w końcu jestem „pierworódką”. Ale od początku. Przede
wszystkim, już na samym wstępie, przeanalizowałam założenia tak zwanego rooming-in’u,
czyli dziecko przy matce w jednej sali. Po szestanstu godzinach aktywnego
porodu, w tym nieprzespanej nocy (urodziłam o piątej nad ranem), ostatnie czego
chcę, to płacząca dzidzia obok. Mam wrażenie, że razem z łożyskiem urodziłam
mózg, zupełnie nie ogarniam tematu, a tu położne widocznie wyznają zasadę nie
wchodzenia w kompetencje matki. Patrzę na O. i zaczynam żałować, że będąc w
ciąży, czytałam książki o ciąży, bo zdecydowanie jakakolwiek wiedza na temat
noworodka byłaby wskazana. Nie mam bladego pojęcia co robić. Chce mi się
płakać, ale robię dobrą minę do złej gry i delikatnie, niby w ramach
konwersacji z uprzejmości, zaczynam podpytywać koleżankę z sali. Podobno to jej
drugie dziecko, więc mimo, że wygląda na tak samo spanikowaną jak ja, dam sobie
rękę uciąć, że i tak wie więcej. Zmieniam więc pierwszą pieluchę. Kikut pępka
napawa mnie lękiem co najmniej takim jak śmierć w pożarze. Mały wydaje dziwne
dźwięki. Czy wszystko z nim w porządku? I zaczyna się. To, co już nigdy mnie
nie opuści. Uczucie, które zawsze będzie już przy mnie. Do końca mojego marnego
życia. Strach. Strach o własne dziecko. Zaciskam zęby. Gdzie do kurny nędzy
jest moja matka? Gdzie choćby teściowa? Bo P. smacznie odsypia noc w domu,
zresztą może to i lepiej, bo jego pomoc mogłaby najprościej mówiąc
przeszkadzać. Wszystko mnie boli, nigdy nie czułam się gorzej. Jeśli
kiedykolwiek (najczęściej po całonocnej balandze), z przekonaniem twierdziłam
że jestem zmęczona i niewyspana, nie miałam jeszcze na ten temat bladego
pojęcia.
Pierwsze godziny mijają mi zupełnie
nieświadomie. Działam jak w jakimś transie. Niby nie wiem jak, a jakoś idzie.
Problem za problemem, wątpliwość za wątpliwością. Przyrzekam, że najtrudniejsze
egzaminy w sesji, były łatwiejsze. Ale nie poddaję się. Mały co chwila płacze.
Autentycznie, to nic prawie nie śpi, tylko jęczy. Daję cycka, szamocze się jak
mała pirania, ale złapać nie może. Widzę desperację na jego twarzy, o mojej nie
wspomnę. Po piętnastu minutach w końcu daje radę. Ja cała mokra z nerwów, łapię
oddech. Chwilę potem O. już śpi. Niewiele zjadł. Usnął przy cycku. W tych za
dużych śpiochach wygląda uroczo. Rozpływam się z zachwytu, że takie piękne
dziecię potrafię stworzyć. Myślę „nic mi kurczę, tak idealnie w życiu nie
wyszło”, naprawdę i w przenośni. Delikatnie odkładam go do jego
pseudo-łóżeczka. Ryk. Dosłownie jakby jakiś czujnik miał. Więc z powrotem do
cycka, bo przecież nic nie zjadł. I od nowa Polka Ludowa. Powoli tracę cierpliwość.
Real śmieje się z mojej naiwności, która śmiała twierdzić, że dziecko zje, a
potem grzecznie przyśnie, tak abym mogła zrobić dokładnie to samo. Niestety. W
końcu przyjeżdża tatuś. Wchodzi do sali z uśmiechem od ucha do ucha, ogolony,
wyspany, wypachniony, koszula czysta,
wyprasowana. Nawet kręgosłup jakoś cudownie uleczony. Niesprawiedliwości ciąg
dalszy. Najpierw rzygam jak kot, nie wolno mi pić alkoholu, który swoją drogą
bardzo lubię, wyglądam jak wieloryb a wielki brzuch nie mieści się nawet w
spodnie mojej matki, która ma lekką nadwagę. Później po kolei lecą: skurcze w
nogach, tak że ze snu budzę się z krzykiem, rozstępy na brzuchu, zachcianki o
północy (jechać po loda z McDonalda, czy zadowolić się kaszanką?), rwa kulszowa, wahania nastroju na poziomie maksimum…Najgorzej
jak „Beethovena” puszczą w telewizji, choć reklamy papieru toaletowego, te z
owieczką, też wywołują skrajne emocje. Siedzenie w domu, złe samopoczucie,
nieprzespane noce, bo brzuch i myśli o godzinie zero nie dają spać. Najkrótsze
spacery niczym wspinaczka na Mount Everest. Kopniaki od środka, problemy z
oddychaniem, piegi na każdej zdefiniowanej części ciała, jakaś brązowa plama na
czole… I dużo, dużo więcej przyjemności, na które nie zasłużyłam, a którymi
ciąża raczyła mnie obdarować. Potem poród. Przeżycie co najmniej traumatyczne,
że aż słowa nie opiszą. A wszystko po to by zostać matką. I dać syna mężowi.
Który tu wchodzi, niczym model z reklamy Hugo Boss. Fajnie. Dzięki, za jego
plemniki. A właściwie jednego. Mnie nawet doktor Szczyt nie pomoże, a koszula w
baranki za wąska najwyraźniej w biuście, bo cycki same z niej wyglądają,
zapewne nie dodaje mi uroku.
Ale P. nie przyjeżdża sam. Zaraz za
nim ujawnia się teściowa. Aaacha. Oto jest. Ściska, tuli, całuje, gratuluje. Aż
mi głupio, bo zębów całą dobę nie myłam. No cóż. Mały zaczyna płakać. Modliłam
się, żeby to nie nastąpiło. Więc cały proces, już dobrze mi znany, zaczynam na
nowo, tym razem przed widownią. Tak, na
to zdecydowanie czekałam. Mama męża mojego patrzy jak się męczę,
podziwia wręcz, w końcu może zabłysnąć. Doradza, manipuluje moim cyckiem, choć
nigdy nie byłyśmy zbyt blisko. Gorzej być nie może. Efekt dokładnie taki, jaki
udało mi się samej osiągnąć- dzieciak moment ssie i zasypia. Teściowa wciska mi
obiad, mimo, że przed chwilą dopiero zmęczyłam śniadanie. Zjadam, bo przecież
specjalnie ugotowała jakiegoś indyczka i marchewkę i jeszcze ciepłe w pojemniku
przywiozła, więc nie chcę jej sprawić przykrości. I na pewno nie ma to związku
z jej argumentacją, że to dobre na kupę po porodzie, żebym problemów z
wypróżnieniem nie miała. Jak Boga kocham, jakby Magda Gesler tak reklamowała
swoje popisowe dania, nawet kuchenne rewolucje nic by nie dały. Potem dochodzi
do spięcia. Pierwszy raz tak wybuchowo reaguję na tę kobietę, co to męża mojego
w pojedynkę odchowała. Daję dzieciaka P. pierwszy raz do rąk w zasadzie. Widzę,
że przerażony jest bo to takie małe, a jego ręce takie wielkie, ale stara się
jak może. Od razu kojarzę ten strach sprzed kilku godzin, który sama miałam w sercu.
A teściowa : „Och!”, „Ach!”, „Uważaj!”, „Główka!”- aż podskakuje w panice. Nie
wytrzymuję nerwowo i wybucham- „Niech mama przestanie, bo mi się tatuś będzie
bał dziecko brać na ręce!”. Zamyka buzię.
W końcu. Zastanawiam się przez moment, czy nie za ostro. W końcu to
dobra kobieta, wiele jej zawdzięczam. Może nie we wszystkich kwestiach się
dogadujemy ( wierzy w gwiazdy, horoskopy, zabobony) i nigdy nie wiem kiedy żartuje, a kiedy wrzuca mi na poważnie, ale
mimo wszystko… to dobra kobieta i zawsze mogliśmy na nią liczyć. A i pomoc w
opiece nad dzieciakiem pewnie wkrótce będzie niczym zbawienie. Niedługo potem
tatuś dochodzi do wniosku, że nic tu po nim i szykuje się do ewakuacji pod
pretekstem, że łóżeczko trzeba pościelić i kurze zetrzeć. Nie protestuję-
przynajmniej zabierze teściową, bo już wolę chyba cierpieć w samotności. Ale
już godzinę później jest moja mama. Wita mnie uśmiechem od ucha do ucha, chyba
od dzieciństwa takiego w moim kierunku nie posłała, dostaję bezcukrowe
ciasteczka, co już w ogóle sprawia, że jestem w szoku. Później ogląda małego, a
że ten zaczyna znów zawodzić, więc ponownie, chowam wstyd do kieszeni koszuli
poporodowej, wyciągam nieszczęsnego cycka i walka zaczyna się od nowa. Ale mały
nie chce złapać, za to krzyczy co raz głośniej. I nawet matka moja w końcu się
poddaje. Wołamy położną. Wchodzi do sali z miną co najmniej srogą, mogłabym
przysiąc, że wewnętrznie przeklina, kto i dlaczego jej dupe zawraca. Ale
ogarnia wzrokiem mnie, małego i napotyka osobę matki mojej, która raczej rzuca
się w oczy, i najwidoczniej widząc większe grono zainteresowanych, przykleja
wymuszony uśmiech na facjatę. Pyta w czym problem, ale nie zadaje sobie trudu
głębszej konwersacji, po prostu łapie cycka, wkłada małemu do buzi z wielką
wprawą i wychodzi. Nie dążę jeszcze przeanalizować jak to zrobiła, a już mały
puszcza cyca i znów beczy. A ja z nim. Nerwy mi puszczają. Mama bierze małego,
a mnie wysyła pod prysznic, żebym się trochę ogarnęła. Myję się więc,
najdelikatniej jak potrafię, jakbym z porcelany była, nigdy wcześniej nie
miałam sama w stosunku do siebie tyle ostrożności, a tu nagle słyszę „chlup!”.
Myślę „what the fuck?”. Patrzę. Osz kurde- wątroba- wypadła i teraz leży na
posadzce między moimi nogami. No to koniec. Dziecko tak szybko półsierotą
zostanie. Ale że tunelu nie widzę, światełka tym bardziej, uchylam drzwi i
wołam matkę. Pokazuję jej palcem, co ze mnie wyskoczyło, niczym dumne trofeum,
a ona na to: „no tak… skrzep”. I wychodzi. Achaaa….Skrzep… Dlaczego sama na to
nie wpadłam?! Albo raczej, dlaczego nikt wcześniej mnie nie uprzedził, albo w
tych mądrych książkach nawet półsłowem o tym nie wspomnieli, zamiast po tysiąc
razy pisać o pozycjach porodowych, z których de facto, w polskich szpitalach
raczej skorzystać nie można. Tu należy wspomnieć, iż mimo mojego wcześniejszego
przygotowania, planu porodu i założeń, że skoro może być łatwiej wypchnąć
dziecko będąc w pionie, to tak właśnie zamierzam zrobić, rodziłam na leżąco.
Czyli jakby nie patrzeć- w całkowitym poziomie. Ale to jeszcze nic. Leżąc lekko
na boku, jeszcze sama podtrzymywałam sobie nogę w powietrzu, bo tak mi położna
kazała, a ja w bólu nie miałam głowy, by protestować. Pamiętam tylko, że na
pewno łatwiej mi dzięki tej pozycji nie było, a własna noga pierwszy raz w
życiu wydawała mi się tak ciężka. Jakby samo wyparcie arbuza przez otwór
wielkości jabłka nie był wystarczająco trudny. Dobrze, że na głowie nie kazała
mi stanąć, bo wtedy grawitacja już w ogóle by nie pomogła. Kosmos. Do tej pory
sama się dziwię, że dałam radę. Ale istnieje też pozytywna strona tych zmagań.
Autentycznie teraz już wiem, że mogę wszystko. Mam siłę. Nie boję się. Nie
przeżywam głupot. Świadomość, że urodziłam dziecko, własnymi tylko siłami, że
przetrwałam ten ból najgorszy w życiu, sprawia, że nic już nie wydaje się
trudne. Wszystkie dotychczasowe troski wydają się błahe, a ja wiem, że stać
mnie na naprawdę wiele. Urosłam w piórka trochę, ale chyba słusznie.
Epilog
W końcu czas do domu. Wymownym
milczeniem pominę fakt, że wypis ze szpitala trwał bagatela kilka godzin, gdzie
siedziałam na spakowanych już od rana torbach, karmiąc małego w powietrzu i
nawet obiadu nie dostałam, bo „teoretycznie” już mnie tam nie było. Nawet Pani
sprzątająca sale, zmieniła pościel na moim łóżku, zupełnie jakbym przez ten
poród zrobiła się tak blada, ze aż niewidoczna. Nie wspomnę również o podróży
ze szpitala, która była chyba dłuższa niż wyprawa na wieś do babci na Mazurach.
P. z dzieckiem na pokładzie jechał może trzydzieści w porywach do czterdziestu
kilometrów na godzinę. W koszmarny upał. A, no i towarzyszyła nam teściowa
oczywiście, która za Boga nie chciała uchylić okna w aucie, a małego mimo śliny
na mojej twarzy, sugerującej zaawansowaną już wściekliznę, uparcie przykrywała
kocem. Aż czerwony był jak buraczek. Biedne dziecię moje. Męczy się tak jak i
ja. Potem pomogła się rozpakować, odebrała mi przyjemność położenia mojej kruszynki
pierwszy raz do łóżeczka w domu, pomilczała jeszcze przez chwilę, kiedy
opowiadałam jej, jak to bardzo pragnę się teraz przespać, żałośnie próbując dać
znać, że czas, aby opuściła nasze progi, aż w końcu poszła. Odetchnęłam z ulgą.
W końcu u siebie. Razem. Pełną rodziną. Tylko ja, mąż mój własny i
najcudowniejszy pod słońcem synek. Ten zaś, zmęczony widocznie podróżą, usnął
spokojniej, a ja zamiast wykorzystać trochę okazję i podładować baterie,
usiadłam przy łóżeczku i… patrzyłam jak oddycha. Jakie robi minki. Słuchałam
jak cicho kwili. I serce rosło mi. Raptem dwa dni temu powitałam go na świecie,
a już życie za niego bym oddała. Wszystko dla niego zrobiła. Już jest moim
oczkiem w głowie. Już jest miłością mojego życia.
Bardzo przyjemnie się to czytało, mimo że treść nie była taka całkiem przyjemna! Aż strach pomyśleć że ktoś będzie manipulował moim własnym cyckiem, bo nie ma mowy że sama będę umiała go obsłużyć... no, ale póki co nawet nie jestem w ciąży, ufff.
OdpowiedzUsuńubawiłam się do łez :D świetny opis :D
OdpowiedzUsuńŁadnie mnie przygotowałaś do porodu! :D
OdpowiedzUsuńAlez Ty jesteś aparatka :) świetnie piszesz, napisz książkę, poważnie.Tylko taki kryminał.
OdpowiedzUsuńOpis niesamowity, strasznie się boje porodu, a jeszcze nawet chłopaka nie mam, i w ciąży nie jestem.
Ale bardzo chce...
Jak się Twój synek chowa? ciekawi mnie czy ćwiczyłaś przed porodem?