środa, 11 grudnia 2013

A to już mój tekst bez cenzury i w całości! Zapraszam do czytania wszystkich, no może poza teściową :)


„Jak jedno dzieli się na dwa-
czyli opowieść o moim porodzie”

 

Prolog

           Miał być grill… Nie wiem na co liczyłam- że to dziecko zostanie w moim brzuchu na wieki wieków? To pewnie dlatego, że na tą kiełbaskę i kaszankę, umawiałam się z Gosią już kilkakrotnie i ciągle głupia zmienna, polska pogoda psuła nam plany. Ale weekend zapowiadał się pięknie, czerwcowe słońce dawało popisy, więc zignorowałam zupełnie spekulacje na temat ewentualnego porodu, mimo iż niektórzy lekarze wróżyli mi go już dwa tygodnie wcześniej, bo niby taki duży chłopak. No więc standardowo- rano P. zawiózł mnie i mojego brzucha na KTG, mały tym razem coś bierny był, więc pielęgniarka mało delikatnie potrząsnęła brzuchem, zupełnie jakby nie była to już część mojego ciała. W efekcie mały zaczął stawiać opór, wiercić się i kopać a i skurcze dały o sobie znać. Nieświadoma jeszcze, zignorowałam ten fakt- przecież skurcze na każdym KTG wychodziły mi takie, że byłam odsyłana do doktorowej z podejrzeniem postępującego porodu, ta zaś zawsze z tą samą posępną i znudzoną miną powtarzała „dziecko wysoko- jeszcze nie”. Aczkolwiek, któregoś dnia nie omieszkała nadmienić, co bym zdjęła już te „złota” (mowa tu była prawdopodobnie o  srebrnych, podkreślam, bransoletkach…), bo już wkrótce. To mnie bardzo zastanawiało- co moja biżuteria, srebrna, podkreślam, ma wspólnego z całym przedsięwzięciem wydania dziecka na świat? Czy rzeczywiście muszę zdjąć ją całą, zmyć makijaż i ubrać koszulę z rozcięciami na cyckach jeszcze dwa tygodnie przed ewentualnym rozwiązaniem? Bo co? Później nie zdążę? I jak tu nawet zakupy w Lidlu zrobić wyglądając w ten sposób? A może przyszłej matce już nie wypada się stroić? Poczułam się urażona. No ale wracając do grilla- to go nie było. To znaczy był. Mnie na nim nie było. Jak wróciłam z KTG, spotkałam się z Gośką, co by obgadać szczegóły- ile ton węgla trzeba, czy karkóweczka czy szaszłyk i takie tam, ale podczas tej żywej konwersacji, ona siedziała na ławce a ja obok tańce odprawiałam. Oj takie tam bóle, bywały i wcześniej. To pewnie te…jak to się nazywa…skurcze przepowiadające! Nie ma powodów do paniki przecież. Nie urodzę dziś. Nie… Dziś nie… Jutro. Dziś zacznę rodzić.

 


 

Początek

           Wróciłam do domu, a że nie przechodziło, powiedziałam P. Ten zaś, chyba doszedł do wniosku, że znów staram się zwrócić na siebie uwagę i zrobił to co zwykle- walnął się do łóżka na popołudniową drzemkę. Ja natomiast machnęłam ręką i zajęłam się tym, czym ostatnio namiętnie się trudziłam, czyli szykowaniem mrożonek- aktualnie fasolki. Bo przecież bidok musi mieć co jeść, jak już przyjdzie czas (na pewno nie dziś, bo na dziś grill zaplanowany i pogoda nawet ładna…). Ale że wciąż bolało, wzięłam kartkę i przywitałam się z zegarkiem licząc minuty od skurczu do skurczu. Robiło się coraz nieprzyjemniej a i odległości czasowe coraz mniejsze. 10 minut… 8…. 6… Zaczęło mnie to zastanawiać, w związku z czym, o dziwo najspokojniej na świecie, wciąż jakby niedowierzając, obudziłam Szanownego Pana P. i oznajmiłam, ze chyba rodzę. On chyba nie załapał, ale w sumie na to nawet nie liczyłam, więc zmyłam makijaż, weszłam do wanny, zrobiłam makijaż od nowa, założyłam „złota” na przekór Pani doktor, która chyba liczyła, że w worku pokutnym przyjadę, spakowałam resztę rzeczy do czekającej już torby i ruszyliśmy do szpitala. Na odchodne jeszcze kopniak od Gośki na szczęście, jak przed jakimś śmiesznym egzaminem w szkole, bo szybko przybiegła. Normalnie to by mnie to rozbawiło do łez, ale bolało już tak, że łzy to mogły polecieć mi z innego powodu. P. mimo zaleceń opracowania wcześniej trasy i przygotowania się na zaś, jak zwykle dał ciała bo a.) musiał zatankować, b.)przez to się pogubił. Jaka ja jestem z niego czasami dumna, że tak wszystko pięknie ogarnia! Matko! Każdy wybój na drodze sprawiał wrażenie, że to dziecko zaraz ze mnie wypadnie i bolał jak cholera, a tu kostka brukowana. Cudnie. W końcu dotarliśmy. Chyba za dobrze wyglądam, bo nikomu się nie spieszy, zupełnie jakbym wcale nie rodziła. Tak tylko czekam na korytarzu, jęcząc sobie pod nosem i przebierając nogami. Wieszam się P. na szyi i mówię- zrób coś, bo na grilla nie zdążę… W końcu mam salę. Jeszcze nie wiem, że to dopiero początek i długa droga przede mną. Jest nawet TV, ale chyba dla P. tylko, bo mnie interesuje co innego. Nie, jeszcze nie poród, ale fakt, że światło jest włączone, okno ze względu na temperaturę na oścież otwarte i wlatują różne robale. Autentycznie, gatunki chyba jeszcze niesklasyfikowane, bo do tej pory nie widziałam takich potworów. A ja koszmarnie boję się nieznanego, w związku z czym, P. w roli łowcy, mimo kontuzji kręgosłupa- walczy z monstrualną ćmą. Niejedną. Akcja porodowa schodzi na dalszy plan. W końcu z rezygnacją zamykamy okno, bo to walka z wiatrakami a ja wolę umrzeć z przegrzania, niż ze strachu (w kolejnym akcie tej historii, okno jest znów otwarte, bo drąc się z bólu muszę czymś oddychać, a robale schodzą na dalszy plan).

 

 

Akcja

        Przychodzą Panie ze znieczuleniem. Podpytuję, czy na pewno pomoże, czy do samego końca już nie będzie bolało, bo już się zmęczyłam bardzo, czy przez to nie będzie dłużej… One: „nie,nie,nie” i walą mi to w kręgosłup. Uczucie wyjątkowo niefajne, w ogóle, nic co ze mną robią za bardzo mi się nie podoba. Stwierdzam, że chyba akurat do mało odpornych na ból kobiet należę. Jeszcze każą się nie ruszać! Uf… udało się… Napływa błogość. Tak to mogę rodzić. Byle nie za długo, bo na grilla nie zdążę. Dziwi mnie tylko, że P. został wyproszony. Rodzić ze mną ma a przy znieczuleniu być nie może? Hipokryzja jakaś. Następnie idą dalsze wkłucia, tu w jedną rękę, tu w drugą. Masakra. Co jeszcze?!? Mam wrażenie, że mój limit na dziś już się wyczerpuje. Chyba chce mi się sikać. Chcę iść, ale nie mogę. Moje nogi nie działają. P. tacha mnie do kibelka, sadza na nim. To jeszcze nic, gorsze rzeczy się przy nim robiło, zresztą wstydliwość chyba słusznie zostawiłam w domu. Ogólnie mam wrażenie, że wszystko trwa za długo i  że jestem już bardzo zmęczona. Szkoda, że nie można już całej zabawy przełożyć na inny termin, co bym nabrała sił i się wyspała. Nawet robale już śpią, bo żaden nie zagląda. Mnie zaczyna znów mocno boleć. Krzyczę. Między skurczami coś seplenie do biednego P. który nawet usiąść nie może przez ten swój kręgosłup, żeby kończyć, bo naczynia w domu nie pozmywane i przecież grilla miałam rozpalać, a tu głucha noc, a ja tu i nic.

        Położna, złe wieści- znieczulenie wstrzymało akcję i teraz musieli ją przyspieszyć. Więc moje wcześniejsze nadgorliwe pytania nie były całkiem bezzasadne. Trzeba przebić pęcherz płodowy bo wciąż cały i mały nie może zejść niżej.  Przychodzi mało uprzejmy Pan Doktor i z miną męczennika, grzebie szpikulcem a potem coś uciska, że dosłownie płynę. Boli jak cholera już. Mam kryzys. Mam dość. Błagam o kolejną dawkę znieczulenia. Mówią, że nie, bo bez bólu nie urodzę. Przeklinam, ze trzeba było tak od początku gadać, to przynajmniej to 500 zł by się w portfelu zachowało. Ale do mnie logika już przestaje docierać. Płaczę tak, jak nigdy w życiu. Miałam wcześniej świadomość, że będzie bolało, ale w najgorszych snach nie sądziłam, że aż tak bardzo. Sadzają mnie na piłce, KTG zaczyna piszczeć, panika, że coś nie tak i znów coś będą ze mną robić, że pewnie i tak wyląduję na cesarce, że może coś z dzieckiem. A porodów tyle, że położne tylko mnie „odwiedzają”, z tą różnicą, że bez kwiatów i balonów. Myślę: „niech mi k… ktoś pomoże, przecież zaraz umrę!”, ale tu zero zrozumienia i litości. Znieczulica.

       W końcu odpływam. Ból zbyt silny. Niewiele pamiętam. Krzyki. Położną, która zbyt spokojnym, strasznie irytującym głosem mówi po raz kolejny „już prawie”, „czuję włoski”, a ja błagam o cesarkę. Pamiętam też P. Zupełnie nie jak na filmach- nie trzyma mnie za rękę, nie liczy do 10, nie każe przeć i oddychać. Stoi blady w kącie sali, gdy ja patrzę na niego błagalnie, rycząc i wołając o pomoc. Do dziś na pytanie znajomych o wrażenia z porodu odpowiada jednym słowem: „rzeź”. Skurcze parte, jeszcze gorsze, uczucie rozrywania. Najgorszy ból na świecie. Mój próg dawno przekroczony. Drę się że nie dam rady. Położna na to, że jakby już wyjścia nie mam. Nie panuję nad tym, jestem w panice, wszystko za szybko nagle się dzieje.

         Nagle jest. Jest na moim brzuchu. Płaczę. P. w szoku- mimika- zero. Chwila zastanowienia, czy to nie udar. Mniejsza z tym. Mały szuka cycka. Daję mu go. Wszystko dzieje się jakoś automatycznie, jakby poza mną. Jakbym to oglądała w filmie a nie sama w nim grała. Jest śliczny. Idealny. Malutki i drobniutki.. . Urodzony po 16 godzinach męki. Dokładnie w termin. Dokładnie w grilla. Leży przy mojej piersi i cicho kwili. Boże, jaki cudowny. Cieszymy się.

         Chwilę potem zabierają go na ważenie, badanie. A do mnie dociera, że to jeszcze nie koniec. Przed szyciem zasłaniam się już rękami. Nie mam siły. Więcej nie zniosę. Walczę. Jestem wykończona. Targają mną uczucia od ogromnego, niewysłowionego poczucia szczęścia do całkowitej, bezdennej rozpaczy. Robią ze mną co chcą, mimo, że ja już nie chcę. Ale i to dobiega końca. Ja dostaję synka z powrotem, tatuś jedzie do domu się wyspać, a ja myślę: „cholera, co dalej?” I pisze do Gośki smsa: „grilla nie będzie- młody pokrzyżował moje pierwsze plany.” Pierwsze i nie ostatnie. Ale patrzę na niego, uśmiecham się bezsilnie i myślę: „warto”.

 

Po

         Pierwsze dni. Lekko nie jest. Szpital mimo, że prywatny nie do końca spełnia moje oczekiwania. Znaczy szpital jak szpital. Nawet ładnie tu- ściany świeżo umalowane, pościel czysta, łazienki schludne. Dziwne, ale MTV to można niestety tylko podczas porodu oglądać, bo w salach poporodowych telewizorów  już nie umieszczono. Chyba założenie jest takie, że dziecko od razu po porodzie, pozwała zapomnieć matce, co to kablówka. Ba! Co to rozrywka w jak najbardziej ogólnym tego słowa znaczeniu. Mimo to, warunki niczego sobie. Trochę gorzej z opieką. Przyznam szczerze, że liczyłam na więcej pomocy, bo początki z dzieckiem trudne- w końcu jestem „pierworódką”. Ale od początku. Przede wszystkim, już na samym wstępie, przeanalizowałam założenia tak zwanego rooming-in’u, czyli dziecko przy matce w jednej sali. Po szestanstu godzinach aktywnego porodu, w tym nieprzespanej nocy (urodziłam o piątej nad ranem), ostatnie czego chcę, to płacząca dzidzia obok. Mam wrażenie, że razem z łożyskiem urodziłam mózg, zupełnie nie ogarniam tematu, a tu położne widocznie wyznają zasadę nie wchodzenia w kompetencje matki. Patrzę na O. i zaczynam żałować, że będąc w ciąży, czytałam książki o ciąży, bo zdecydowanie jakakolwiek wiedza na temat noworodka byłaby wskazana. Nie mam bladego pojęcia co robić. Chce mi się płakać, ale robię dobrą minę do złej gry i delikatnie, niby w ramach konwersacji z uprzejmości, zaczynam podpytywać koleżankę z sali. Podobno to jej drugie dziecko, więc mimo, że wygląda na tak samo spanikowaną jak ja, dam sobie rękę uciąć, że i tak wie więcej. Zmieniam więc pierwszą pieluchę. Kikut pępka napawa mnie lękiem co najmniej takim jak śmierć w pożarze. Mały wydaje dziwne dźwięki. Czy wszystko z nim w porządku? I zaczyna się. To, co już nigdy mnie nie opuści. Uczucie, które zawsze będzie już przy mnie. Do końca mojego marnego życia. Strach. Strach o własne dziecko. Zaciskam zęby. Gdzie do kurny nędzy jest moja matka? Gdzie choćby teściowa? Bo P. smacznie odsypia noc w domu, zresztą może to i lepiej, bo jego pomoc mogłaby najprościej mówiąc przeszkadzać. Wszystko mnie boli, nigdy nie czułam się gorzej. Jeśli kiedykolwiek (najczęściej po całonocnej balandze), z przekonaniem twierdziłam że jestem zmęczona i niewyspana, nie miałam jeszcze na ten temat bladego pojęcia.

        Pierwsze godziny mijają mi zupełnie nieświadomie. Działam jak w jakimś transie. Niby nie wiem jak, a jakoś idzie. Problem za problemem, wątpliwość za wątpliwością. Przyrzekam, że najtrudniejsze egzaminy w sesji, były łatwiejsze. Ale nie poddaję się. Mały co chwila płacze. Autentycznie, to nic prawie nie śpi, tylko jęczy. Daję cycka, szamocze się jak mała pirania, ale złapać nie może. Widzę desperację na jego twarzy, o mojej nie wspomnę. Po piętnastu minutach w końcu daje radę. Ja cała mokra z nerwów, łapię oddech. Chwilę potem O. już śpi. Niewiele zjadł. Usnął przy cycku. W tych za dużych śpiochach wygląda uroczo. Rozpływam się z zachwytu, że takie piękne dziecię potrafię stworzyć. Myślę „nic mi kurczę, tak idealnie w życiu nie wyszło”, naprawdę i w przenośni. Delikatnie odkładam go do jego pseudo-łóżeczka. Ryk. Dosłownie jakby jakiś czujnik miał. Więc z powrotem do cycka, bo przecież nic nie zjadł. I od nowa Polka Ludowa. Powoli tracę cierpliwość. Real śmieje się z mojej naiwności, która śmiała twierdzić, że dziecko zje, a potem grzecznie przyśnie, tak abym mogła zrobić dokładnie to samo. Niestety. W końcu przyjeżdża tatuś. Wchodzi do sali z uśmiechem od ucha do ucha, ogolony, wyspany, wypachniony,  koszula czysta, wyprasowana. Nawet kręgosłup jakoś cudownie uleczony. Niesprawiedliwości ciąg dalszy. Najpierw rzygam jak kot, nie wolno mi pić alkoholu, który swoją drogą bardzo lubię, wyglądam jak wieloryb a wielki brzuch nie mieści się nawet w spodnie mojej matki, która ma lekką nadwagę. Później po kolei lecą: skurcze w nogach, tak że ze snu budzę się z krzykiem, rozstępy na brzuchu, zachcianki o północy (jechać po loda z McDonalda, czy zadowolić się kaszanką?),  rwa kulszowa, wahania nastroju na poziomie maksimum…Najgorzej jak „Beethovena” puszczą w telewizji, choć reklamy papieru toaletowego, te z owieczką, też wywołują skrajne emocje. Siedzenie w domu, złe samopoczucie, nieprzespane noce, bo brzuch i myśli o godzinie zero nie dają spać. Najkrótsze spacery niczym wspinaczka na Mount Everest. Kopniaki od środka, problemy z oddychaniem, piegi na każdej zdefiniowanej części ciała, jakaś brązowa plama na czole… I dużo, dużo więcej przyjemności, na które nie zasłużyłam, a którymi ciąża raczyła mnie obdarować. Potem poród. Przeżycie co najmniej traumatyczne, że aż słowa nie opiszą. A wszystko po to by zostać matką. I dać syna mężowi. Który tu wchodzi, niczym model z reklamy Hugo Boss. Fajnie. Dzięki, za jego plemniki. A właściwie jednego. Mnie nawet doktor Szczyt nie pomoże, a koszula w baranki za wąska najwyraźniej w biuście, bo cycki same z niej wyglądają, zapewne nie dodaje mi uroku.

           Ale P. nie przyjeżdża sam. Zaraz za nim ujawnia się teściowa. Aaacha. Oto jest. Ściska, tuli, całuje, gratuluje. Aż mi głupio, bo zębów całą dobę nie myłam. No cóż. Mały zaczyna płakać. Modliłam się, żeby to nie nastąpiło. Więc cały proces, już dobrze mi znany, zaczynam na nowo, tym razem przed widownią. Tak, na  to zdecydowanie czekałam. Mama męża mojego patrzy jak się męczę, podziwia wręcz, w końcu może zabłysnąć. Doradza, manipuluje moim cyckiem, choć nigdy nie byłyśmy zbyt blisko. Gorzej być nie może. Efekt dokładnie taki, jaki udało mi się samej osiągnąć- dzieciak moment ssie i zasypia. Teściowa wciska mi obiad, mimo, że przed chwilą dopiero zmęczyłam śniadanie. Zjadam, bo przecież specjalnie ugotowała jakiegoś indyczka i marchewkę i jeszcze ciepłe w pojemniku przywiozła, więc nie chcę jej sprawić przykrości. I na pewno nie ma to związku z jej argumentacją, że to dobre na kupę po porodzie, żebym problemów z wypróżnieniem nie miała. Jak Boga kocham, jakby Magda Gesler tak reklamowała swoje popisowe dania, nawet kuchenne rewolucje nic by nie dały. Potem dochodzi do spięcia. Pierwszy raz tak wybuchowo reaguję na tę kobietę, co to męża mojego w pojedynkę odchowała. Daję dzieciaka P. pierwszy raz do rąk w zasadzie. Widzę, że przerażony jest bo to takie małe, a jego ręce takie wielkie, ale stara się jak może. Od razu kojarzę ten strach sprzed kilku godzin, który sama miałam w sercu. A teściowa : „Och!”, „Ach!”, „Uważaj!”, „Główka!”- aż podskakuje w panice. Nie wytrzymuję nerwowo i wybucham- „Niech mama przestanie, bo mi się tatuś będzie bał dziecko brać na ręce!”. Zamyka buzię.  W końcu. Zastanawiam się przez moment, czy nie za ostro. W końcu to dobra kobieta, wiele jej zawdzięczam. Może nie we wszystkich kwestiach się dogadujemy ( wierzy w gwiazdy, horoskopy, zabobony) i nigdy nie wiem kiedy  żartuje, a kiedy wrzuca mi na poważnie, ale mimo wszystko… to dobra kobieta i zawsze mogliśmy na nią liczyć. A i pomoc w opiece nad dzieciakiem pewnie wkrótce będzie niczym zbawienie. Niedługo potem tatuś dochodzi do wniosku, że nic tu po nim i szykuje się do ewakuacji pod pretekstem, że łóżeczko trzeba pościelić i kurze zetrzeć. Nie protestuję- przynajmniej zabierze teściową, bo już wolę chyba cierpieć w samotności. Ale już godzinę później jest moja mama. Wita mnie uśmiechem od ucha do ucha, chyba od dzieciństwa takiego w moim kierunku nie posłała, dostaję bezcukrowe ciasteczka, co już w ogóle sprawia, że jestem w szoku. Później ogląda małego, a że ten zaczyna znów zawodzić, więc ponownie, chowam wstyd do kieszeni koszuli poporodowej, wyciągam nieszczęsnego cycka i walka zaczyna się od nowa. Ale mały nie chce złapać, za to krzyczy co raz głośniej. I nawet matka moja w końcu się poddaje. Wołamy położną. Wchodzi do sali z miną co najmniej srogą, mogłabym przysiąc, że wewnętrznie przeklina, kto i dlaczego jej dupe zawraca. Ale ogarnia wzrokiem mnie, małego i napotyka osobę matki mojej, która raczej rzuca się w oczy, i najwidoczniej widząc większe grono zainteresowanych, przykleja wymuszony uśmiech na facjatę. Pyta w czym problem, ale nie zadaje sobie trudu głębszej konwersacji, po prostu łapie cycka, wkłada małemu do buzi z wielką wprawą i wychodzi. Nie dążę jeszcze przeanalizować jak to zrobiła, a już mały puszcza cyca i znów beczy. A ja z nim. Nerwy mi puszczają. Mama bierze małego, a mnie wysyła pod prysznic, żebym się trochę ogarnęła. Myję się więc, najdelikatniej jak potrafię, jakbym z porcelany była, nigdy wcześniej nie miałam sama w stosunku do siebie tyle ostrożności, a tu nagle słyszę „chlup!”. Myślę „what the fuck?”. Patrzę. Osz kurde- wątroba- wypadła i teraz leży na posadzce między moimi nogami. No to koniec. Dziecko tak szybko półsierotą zostanie. Ale że tunelu nie widzę, światełka tym bardziej, uchylam drzwi i wołam matkę. Pokazuję jej palcem, co ze mnie wyskoczyło, niczym dumne trofeum, a ona na to: „no tak… skrzep”. I wychodzi. Achaaa….Skrzep… Dlaczego sama na to nie wpadłam?! Albo raczej, dlaczego nikt wcześniej mnie nie uprzedził, albo w tych mądrych książkach nawet półsłowem o tym nie wspomnieli, zamiast po tysiąc razy pisać o pozycjach porodowych, z których de facto, w polskich szpitalach raczej skorzystać nie można. Tu należy wspomnieć, iż mimo mojego wcześniejszego przygotowania, planu porodu i założeń, że skoro może być łatwiej wypchnąć dziecko będąc w pionie, to tak właśnie zamierzam zrobić, rodziłam na leżąco. Czyli jakby nie patrzeć- w całkowitym poziomie. Ale to jeszcze nic. Leżąc lekko na boku, jeszcze sama podtrzymywałam sobie nogę w powietrzu, bo tak mi położna kazała, a ja w bólu nie miałam głowy, by protestować. Pamiętam tylko, że na pewno łatwiej mi dzięki tej pozycji nie było, a własna noga pierwszy raz w życiu wydawała mi się tak ciężka. Jakby samo wyparcie arbuza przez otwór wielkości jabłka nie był wystarczająco trudny. Dobrze, że na głowie nie kazała mi stanąć, bo wtedy grawitacja już w ogóle by nie pomogła. Kosmos. Do tej pory sama się dziwię, że dałam radę. Ale istnieje też pozytywna strona tych zmagań. Autentycznie teraz już wiem, że mogę wszystko. Mam siłę. Nie boję się. Nie przeżywam głupot. Świadomość, że urodziłam dziecko, własnymi tylko siłami, że przetrwałam ten ból najgorszy w życiu, sprawia, że nic już nie wydaje się trudne. Wszystkie dotychczasowe troski wydają się błahe, a ja wiem, że stać mnie na naprawdę wiele. Urosłam w piórka trochę, ale chyba słusznie.

 

Epilog

           W końcu czas do domu. Wymownym milczeniem pominę fakt, że wypis ze szpitala trwał bagatela kilka godzin, gdzie siedziałam na spakowanych już od rana torbach, karmiąc małego w powietrzu i nawet obiadu nie dostałam, bo „teoretycznie” już mnie tam nie było. Nawet Pani sprzątająca sale, zmieniła pościel na moim łóżku, zupełnie jakbym przez ten poród zrobiła się tak blada, ze aż niewidoczna. Nie wspomnę również o podróży ze szpitala, która była chyba dłuższa niż wyprawa na wieś do babci na Mazurach. P. z dzieckiem na pokładzie jechał może trzydzieści w porywach do czterdziestu kilometrów na godzinę. W koszmarny upał. A, no i towarzyszyła nam teściowa oczywiście, która za Boga nie chciała uchylić okna w aucie, a małego mimo śliny na mojej twarzy, sugerującej zaawansowaną już wściekliznę, uparcie przykrywała kocem. Aż czerwony był jak buraczek. Biedne dziecię moje. Męczy się tak jak i ja. Potem pomogła się rozpakować, odebrała mi przyjemność położenia mojej kruszynki pierwszy raz do łóżeczka w domu, pomilczała jeszcze przez chwilę, kiedy opowiadałam jej, jak to bardzo pragnę się teraz przespać, żałośnie próbując dać znać, że czas, aby opuściła nasze progi, aż w końcu poszła. Odetchnęłam z ulgą. W końcu u siebie. Razem. Pełną rodziną. Tylko ja, mąż mój własny i najcudowniejszy pod słońcem synek. Ten zaś, zmęczony widocznie podróżą, usnął spokojniej, a ja zamiast wykorzystać trochę okazję i podładować baterie, usiadłam przy łóżeczku i… patrzyłam jak oddycha. Jakie robi minki. Słuchałam jak cicho kwili. I serce rosło mi. Raptem dwa dni temu powitałam go na świecie, a już życie za niego bym oddała. Wszystko dla niego zrobiła. Już jest moim oczkiem w głowie. Już jest miłością mojego życia.

4 komentarze:

  1. Bardzo przyjemnie się to czytało, mimo że treść nie była taka całkiem przyjemna! Aż strach pomyśleć że ktoś będzie manipulował moim własnym cyckiem, bo nie ma mowy że sama będę umiała go obsłużyć... no, ale póki co nawet nie jestem w ciąży, ufff.

    OdpowiedzUsuń
  2. ubawiłam się do łez :D świetny opis :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Ładnie mnie przygotowałaś do porodu! :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Alez Ty jesteś aparatka :) świetnie piszesz, napisz książkę, poważnie.Tylko taki kryminał.
    Opis niesamowity, strasznie się boje porodu, a jeszcze nawet chłopaka nie mam, i w ciąży nie jestem.
    Ale bardzo chce...

    Jak się Twój synek chowa? ciekawi mnie czy ćwiczyłaś przed porodem?

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...