Co zainspirowało mnie do stworzenia bloga?
Wygrana w konkursie czasopisma "Dziecko" na najlepszy blog. Choć go teoretycznie jeszcze nie było, bo powstaje dopiero teraz. Komiczne. Chyba jak wszystko co mnie otacza. Ale po kolei...
To co w tej bajce najistotniejsze, to chyba to, że urodziłam syna. Po mniej więcej miesięcznym ogarnięciu tematu noworodka w domu, w jednym z wielu miesięczników dla mamusiek, które aktualnie są moją jedyną lekturą, bo ze względu na ilość całostronicowych reklam, czyta się je stosunkowo szybko, przypadkiem znalazłam konkurs "Piszę o dziecku". A ponieważ pamiętnik pisałam od czasów szkolnego tornistra i czerwonych pasków na świadectwie bądź tyłku, stwierdziłam, że może warto moje perypetie porodowe i pierwsze chwile z małym, opisać na ciut większą skalę, niż wygnieciony zeszyt. Więc po trochu pisałam po nocach, żeby, jak to mam w zwyczaju, moje wypociny wysłać na ostatnią chwilę, z nadzieją, że skoro już się tak napociłam, to przynajmniej zostaną zakwalifikowane i ktoś je przeczyta. A tu zaskoczenie. Pierwsza wygrana. Cieszyłam się bardziej, niż moje żarłoczne dziecko na widok butelki.
Potem przyjechał fotograf, żeby zdjęcia naszej rodzinki do gazety porobić. Śmieszna historia. Zadzwonił i pyta, czy może podjechać. Teraz. Zaznaczam, że było to przed południem, w naszym domu postrzegane jako wczesny ranek, mąż oczywiście w łóżku, ja sama nie wiem gdzie. Szok. Od razu wywnioskowałam, że mężczyzna chyba dziecka nie ma, bo w innym wypadku wiedziałby, jak na zdjęciach prezentuje się całkowicie nieprzygotowana i nieogarnięta młoda matka, i że o nawet najmniejszej spontaniczności nie ma w tym przypadku mowy. Łaskawie zgodził się na wizytę dnia następnego. Więc, nie będę oszukiwać- do później nocy polerowałam każdy kąt, dzięki Bogu, niedużego mieszkania, bo przecież babcia z Mazur może zdjęcia obejrzy i wstyd będzie, szykowałam ubrania dla każdego członka rodziny z osobna, co by wybrać ewentualnie te najmniej zaślinione i poulewane mlekiem, wykąpałam się, bo w końcu jakaś okazja, nawet odrostów na włosach się pozbyłam. Następnego dnia dotarł Pan Fotograf, trochę spóźniony, my już wyszykowani, wszystko zapięte na ostatni guzik. A on mnie informuje, że jest pod blokiem, i żeby nie ubierać się na czarno, bo to źle na zdjęciach wygląda. Odkładam telefon i patrzę: buty, rajtuzy, kurtka, kamizelka i szalik. Wszystko czarne. Jakby nie mógł powiedzieć dzień wcześniej... P. przebiera się szybko, bo on to potrafi zrobić, ja natomiast, w akcie desperacji łapię chabrową torebkę, dzieciaka pod pachę i wychodzimy, bo na początek chce zdjęcia na łonie natury zrobić. Idziemy do pobliskiego parku, jeśli kilka drzew na betonowym osiedlu można tak w ogóle nazwać. Aura, jak to w listopadzie, nie zachwyca. Prosi, żeby usiąść na trawie. Yyyy? Psia kupa z lewej, psia kupa z prawej, a trawy to ja nie widzę, no ale wciskamy tyłki gdzieś pomiędzy, żeby potem zupełnie nienaturalnie powdzięczyć się do aparatu. Trwa to chyba z godzinę, widocznie beznadziejnie niefotogeniczni jesteśmy. Potem drugi zestaw ubrań, oczywiście czarny, i sesja w domu. Kolejna godzina. Dobrze, że mały jakoś to znosi, bo ja jestem na wyczerpaniu. Tyle buziaków z mężem, to sobie od początku znajomości nie daliśmy. Z nadmiaru aż się na mdłości się zbiera. Wreszcie koniec. Przebieram się w znoszony dres i oddycham z ulgą.
Kilka dni później dostaję już na pocztę projekt gotowego artykułu do akceptacji. Niedowierzam, widząc jedynie dwa chyba z tysiąca zrobionych zdjęć, na dodatek te niepozowane, z pseudo-parku, kiedy P. chcąc być dowcipnym, włożył mi kaptur na głowę. Cóż... przynajmniej mieszkanie lśni, choć babcia niestety nie będzie miała okazji się o tym przekonać. Potem czytam swój tekst. Kolejne małe rozczarowanie. Z rezygnacją odpowiadam, że go akceptuję, choć żal mi dupe ściska, że został tak okrojony, stracił swój sarkastyczny ton i zgubił to, co wydawało mi się być jego największym atutem- ironię. No ale ogólny sens został zachowany, a widocznie na potrzeby tak pro rodzicielskiego pisma musiał zostać trochę "ugłaskany". Szkoda, bo wydaje mi się, że tak jak i ja, wiele matek z chęcią przeczytałoby coś, co traktuje o prawdziwych aspektach bycia mamą i problemach dnia powszedniego, zamiast bredzić o tym, jak to jest łatwo, pięknie i przyjemnie. Nie bójmy się mówić głośno, że czarne jest czarne, białe jest szare, a tęcza to głównie w pieluszce, jak dziecko zaczyna jeść coś więcej, niż maminego cycka. I tyle tytułem wstępu.
W następnym poście mój pamiętnik, który jest już w styczniowym wydaniu "Dziecka", a jeszcze w następnym oryginalny, bez cenzury i redagowania. Polecam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz