wtorek, 8 kwietnia 2014

NFZ: Najlepsza Furtka w Zaświaty

źródło: google
Do dzisiejszego wpisu skłoniły mnie ostatnie przygody Matki Prezesa, których miała biedna okazję doświadczyć na pogotowiu. Doskonale rozumiem cały żal wylany wraz z postem pod donośnym tytułem "Umieralnia".

Bo szpital to rosyjska ruletka. Ene due rike fake. Otrzymasz pomoc.
Albo nie.

Jak w każdym miejscu, gdzie pracują ludzie a nie roboty, wiele zależy od szczęścia i zwykłej ludzkiej życzliwości, której niestety mamy w stosunku do siebie coraz mniej. I o ile niemiła ekspedientka to błacha sprawa, bo zmieniasz sklep, a ona plajtuje lub traci robotę, o tyle w miejscach, gdzie ludzie ewidentnie są dla innych ludzi- to już kłopot.

Nie raz, nie dwa, miałam okazję zakosztować ignorancji w polskiej służbie zdrowia. Jak każdy. Służba nie drużba, można by rzec. Ale do tej pory, tylko raz dzięki Bogu, miałam przyjemność błagać o pomoc. I owa sytuacja bezsprzecznie i nieodwracalnie zmieniła moją świadomość dotyczącą szpitala, jako miejsca gdzie bezinteresownie w ramach bezpłatnej pomocy, można owej doświadczyć.

źródło: google
SYTUACJA 1:
To były pierwsze miesiące ciąży. Ból kręgosłupa. Początkowo znośny. Stopniowo coraz mocniejszy. Z każdym dniem silniejszy. Aż w końcu nie mogłam się ruszać. Przeszywający niczym ostrze noża przy najmniejszej próbie zmiany pozycji.

Nie byłam w stanie nawet leżeć. Zgięta, złamana w pół. Ani wstać, ani się wyprostować. Do kibelka oddalonego o 3 metry dreptałam podtrzymywana przez męża dobre 15 minut z grymasem godnym Oskara. Chyba że męża nie było. Wtedy czworakowałam zdecydowanie nieporadniej, niż mój prawie roczny niemowlak. A ponieważ dni mijały a poprawy żadnej, wręcz przeciwnie, w końcu mąż postanowił zakończyć moje cierpienia.

Wykręcił numer na pogotowie. Krótka rozmowa. Bo skoro auto mamy, to przecież możemy do szpitala udać się samodzielnie. Nawet argument dotyczący wczesnej ciąży, dla dyspozytorki nie był wystarczający. Dziś wiem, że niepotrzebnie pytaliśmy, dyskutowaliśmy. Sprawę należy stawiać jasno- "proszę przysłać karetkę". Na własną odpowiedzialność. Koniec, kropka.

Ponieważ był weekend, zostaliśmy skierowani na nocną  i świąteczną pomoc doraźną. Tam więc się udaliśmy. Przemilczę fakt, ile kosztowało mnie dotarcie do samochodu. Jak straszny był to ból, zejść po schodach i doczłapać tam w pozycji, gdzie przez łzy widziałam tylko własne stopy, a nogi chyba siłą woli tylko przesuwałam po kilka centymetrów wsparta na P. Ale cóż- auto mamy. Tam tylko zdziwiona Pani Doktor rozłożyła ręce. Bo ona tu nie pomoże- do szpitala trzeba. Odesłała nas do ginekologicznego, z racji ciąży. Trochę zeszło nim tam zawitaliśmy. Ale przyjęci zostaliśmy od ręki, bo w poczekalni akurat pustka.

Lekarz wspólnie z pielęgniarką w pocie czoła ułożyli mnie do badania. Mówię, że obawiam się o dziecko, skoro tak napięte wszystko łącznie z brzuchem, i pozycja taka i ból. Badanie. Parametry w normie. Nawet USG mi zrobiono, na które na standardowych wizytach ciążowych limity. Z dzieckiem nic się nie dzieje, choć sytuacja na pewno nie jest dla niego zbyt komfortowa- usłyszałam. Pomóc mi, doktor nie może, bo tu jakiś silny nacisk na nerwy musi być, a on nie jest neurologiem. Wypisze skierowanie do takowego w innym szpitalu. Wychodzę więc z kartką i przeświadczeniem, że jeszcze długa droga przed nami. Jedziemy. Znów przyjęcie, wyjaśnianie w rejestracji po co, dlaczego, i czy to na pewno konieczne.

W końcu trafiamy na korytarz z przykazaniem "czekać". Są i inni. Też czekają. Tylko lekarzy brak. Puste gabinety. Czasem tylko jakaś pielęgniarka stukotem trepów ujawni swoją obecność, żeby zaraz zniknąć w windzie. Piętro jak z jakiś filmów grozy. Szpitalny smród, brudna biel na ścianach, obdrapane ławki i migające jarzeniówki. Na sam widok człowiek ma ochotę uciekać. Ale chcę być trwarda, skoro już tu dotarliśmy, poczekamy. Nawet mimo uciążliwego zapachu siedzącego obok zapijaczonego bezdomnego, któremu na mój gust gangrena w rękę wchodzi i owa zaraz odpadnie.

Boję się jak cholera. Ale czekamy. Pół godziny. Godzina. Zaczyna mną telepać- skutek bólu, nadmiaru wrażeń, emocji? Albo po prostu otwieranych co chwilę przez panią sprzątającą drzwi, żeby podłoga szybciej schła. Dostaję kurtkę od P. Siedzę już resztką sił. Głodna. Mówi, że skoczy coś kupić. Nie pozwalam. Nie chcę zostać sama. Obawiam się, że w tym czasie zdążą mnie pokroić i pobrać narządy. Siedzimy tak jeszcze dwie godziny, co jakiś czas dopytując "co z lekarzem?" Zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem dyżuru dopiero w poniedziałek nie ma. W końcu kiedy jeszcze jedna Pani zaczyna się zbyt głośno oburzać, pielęgniarka z rejestracji wykonuje telefon.

Po kilku minutach schodzi do nas wielce niezadowolony człowiek. Już na twarzy ma wypisane, że miał inne plany natenczas. Pyta niezbyt uprzejmym tonem: "O co chodzi?!". -"Witam... może zacznę od tego, że mam dla Pana słodki upominek, kawkę, procenty i białą kopertę". Niestety nie mam. Nie przygotowałam się. Błąd. Zaczynam płakać i prosić, żeby mi pomógł, bo tak bardzo boli, ruszać się nie mogę, a mąż wyjeżdza i jest tylko na weekendy. Że przysłał nas ginekolog. Ten zaś sprawdza odruchy i tyle. Nawet w sumie nie jest w stanie określić co się dzieje, bo prześwietlenia w ciąży nie zrobi. Leków też nie wypisze, bo ciąża, a on nie jest ginekologiem i nie wie jakie. I w ogóle to ma mi za złe, że ginekolog w tym stanie błogosławionym akurat do niego mnie przysłał. Bo to problem. On na siebie odpowiedzialności brać nie będzie. To nie jego działka. Pękam. Unoszę się, że w takim razie czyja, gdzie jest to ogniwo pośrednie między ginekologiem, który na nerwach się nie zna a neurologiem, który nie wie, jak może pomóc pacjentce w ciąży i woli się tym nie kłopotać. Tu Pan, bo lekarzem nazwać to zbyt przedsadnie, zaczyna się odgrażać, lecą epitety. Szczegółów dalszej konwersacji nie przedstawię, bo nerwy i poczucie bezsilności raczyło wymazać.

Odchodzimy z kwitkiem. Leczę się sama. Maść od teściowej. Tabletki przeciwbólowe. Doktor Google. Nawet diagnozę po kilku godzinach poszukiwać sobie sama postawiłam. Rwa kulszowa. Lumbago. Męczyło mnie przez ponad dwa tygodnie. Najgorsze, że tak mnie, jak i dziecko w moim brzuchu.

źródło: gogle
 
SYTUACJA 2:
Poradnia ZOZ. Standardowa wizyta u ginekologa. Na drzwiach jak wół napisane, w jakie dni i godziny przyjmuje. Sprawdziłam będąc przejazdem, i zgodnie z tą rozpiską wybrałam się z samego rana, żeby nie czekać w kolejce. Znów błąd. Przyjeżdzam przed 8. Lekarz ma być od 8. Pusto. Naciskam klamkę. Zamknięte. Siadam więc i czekam. Wejście do gabinetu jedno, więc nie przegapię żadnego "spóźnionego". Ale, że powoli ptaki przestają ćwierkać i zbliża się południe, zgłupiała całkiem jeszcze raz próbuję otworzyć drzwi. Nic. Więc udaję się do rejestracji.

Pytam gdzie jest lekarz, skoro powinien przyjmować od 8. Pani zdziwiona. Nie ma? Nic nie wie. A ponieważ  zbyć się nie daję i od okienka uparcie odejść nie chcę, mimo że sprawa niby załatwiona a za mną długa kolejka interesantów, z rezygnacją wyszukuje numer i dzwoni. Słyszę: "Panie Doktorze, bo tu pacjentka... Acha, no dobra. Ach, oczywiście. Śmiech." Odkłada słuchawkę, podchodzi i bezczelnie mówi- doktor jest w swoim gabinecie. Co Pani nacisnąć klamki nie potrafi?! Szczęka mi opada. Gotuję się. Podniesionym już głosem mówię: "Za idiotkę mnie Pani ma? Gabinert zamknięty, a ja czekam od 8!". Przysięgam, że jakby okienko większe w tej szybie było, to bym ją za kudły wyciągnęła...

Prawie biegiem wracam do gabinetu, wpadam bez pukania. Lekarz jeszcze kurtki nie zdjął. Pytam, dlaczego jest napisane, że od 8, skoro przyjeżadza na 12, i dlaczego w rejestracji przy ludziach mi się wmawia, że Pan w gabinecie siedzi a ja czekam bo upośledzona najwyraźniej jestem?! Śmieje się bezczelnie. "W czym problem?" Proszę o receptę na leki, które przyjmuję. A ten na to, że może lepiej coś na uspokojenie przepisze. Takie chamstwo. Za nasze pieniądze. Gówno warta przysięga Hipokratesa, a pacjentów ma się w dupie.

źródło: google
SYTUACJA 3:
Dla NFZ nie istnieję. Jestem człowiekiem- widmo. Mimo unormowanej, jasnej sytuacji  pracowniczej i składkowej, jeszcze ani razu nie zostałam wykazana w systemie. Jak babcię kocham. Już w sumie prawie dwa lata się z tym bujam. Za każdym razem "oświadczam". Już znam na pamięć numery z dowodu i rubryki z zamkniętymi oczami wypełniam. Za każdą wizytą to samo. Do wyrzygu. I tłumaczenie. Już nawet mi się nie chce. Proszę tylko o karteczkę. I bez znaczenia, że składki składa ZUS, a ja na macierzyńskim z ZUS'u właśnie jestem. Paranoja. Moje jestestwo dla publicznej służby zdrowia wyznacza program, równie doskonały jak gry na Commodore.

15 komentarzy:

  1. Nie wiem dlaczego opieka NFZ powszechnie uważana jest za darmową (bezpłatną). Do k...y nędzy płacimy za to!!!! Co miesiąc, poważną część mej krwawicy odciągają.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też nie mogę tego zrozumieć, bo jak co do czego przychodzi, to człowiek i tak jest zmuszony iść prywatnie. Ale podejście ludzi, którzy lekarzami się nazywają to jeszcze inna kwestia. I chyba to boli najbardziej.

      Usuń
    2. karteczki rządzą! Mnie do szpitala wzywali, kiedy Dziewczyny były jeszcze maleńkie, bo wczesniej nie sprawdzili, że im nie przeszło. Swoją drogą badania były dla Dzieci i nieistotne, czy jestem ubezpieczona, czy nie - Dzieci przebadane być powinny!
      Wizytę do okulisty dla Malin zaproponowali nam w lutym tego roku na....grudzień 2015 :D
      Większość okulistów dziecięcych nie ma sprzętu do badania dzieci, tego też się dowiedziałam wydzwaniając po połowie woj. śląskiego ;)

      Usuń
    3. Oj tak, z okulistą też już mieliśmy przeprawę, kiedy mały sobie oko zadrapał i chciałam sprawdzić dla pewności, czy to nic poważnego. Udało się mi się wtedy uprosić lekarkę, która wpuściła nas między swoimi pacjentami i poświęciła dosłownie 3 minuty cennego czasu, żeby oczko obejrzeć. Sprzętu żadnego nie użyła, więc nie jestem w stanie stwierdzić, czy miała w gabinecie :) Aż strach pomyśleć, co za katusze się przeżywa, kiedy z dzieckiem rzeczywiście dzieje się coś złego...

      Usuń
  2. NFZ - Niech Frajerzy Płacą!

    Swoją drogą wczoraj byłam u neurologa. Poradnia zaraz obok opieki doraźnej.
    Kolejka kilku osób (w tym trzech wojskowych). Lekarka miała przyjechać o 18, przyjechała dopiero o 18:01. Otwiera gabinet kluczem co trwało kolejne 2 minuty, po czym wchodzi do gabinetu z trzaskając drzwiami.
    Była godzina 18:15 kiedy jeden z wojskowych wszedł, słuchać było rozmowę (a właściwie wojnę), po której żołnierz (prawdopodobnie przełożony tamtych) powiedział:
    - Panowie proszę wchodzić!

    No nic. Lekarka z pielęgniarką pewnie kawy nie zdążyły wypić. ;)
    Co z tego, że powinny być punktualnie o 18, a nie po 18, na dodatek powinny zacząć przyjmowac punkt 18, a nie 15 po.

    Nie chorować w tym kraju!
    To moja dewiza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam dokładnie tę samą, niestety czasem zupełnie wbrew mojej woli, jestem zmuszona skorzystać z łaski, jaką daje nam państwowa opieka zdrowotna. A po wszystkim powinni do psychiatry kierować, na leczenie nerwicy :)

      Usuń
  3. Smutna prawda o naszej służbie zdrowia! Zamiast służyć naszemu zdrowiu 0 szkodzi! (http://e-galimatias.blog.pl/)

    OdpowiedzUsuń
  4. Aż nóż się w kieszeni otwiera... Niestety takich sytuacji co raz więcej.
    Nie choruj, nie odwiedzaj szpitali, ale składki płać, wyższe pensje też się przydadzą. O, taka polityka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie już czasami nawet nóż nie ma siły się otwierać.

      Usuń
  5. No cóż, pierwszym co zrobiłam kiedy wyszło na jaw,że ciężarna, było. .. wykupienie prywatnego ubezpieczenia medycznego. Przerażające pieniądze, ale nie żałuję. Gdybym do stresów które roi mój mózg dołożył a jeszcze ujadanie się z personelem medycznym,mogłabym do reszty ześwirować. A tak? Przemiła obsługa, termin na już. ,wszystkie badania- prywatnie nie żałują, a raz to nawet lekarz na mnie dwie godziny czekał, bo mu się pacjenci odwołali; )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie, ja co prawda pełnego ubezpieczenia nie miałam, ale do lekarza chodziłam prywatnie, a przez brak stresu w ciąży (przynajmniej wywołanego wizytami w przychodni) mam spokojne dziecko. Ja poszłam dalej. Rodziłam prywatnie i to bardziej przypominało pobyt w hotelu niż w szpitalu.

      Usuń
    2. A ja rodziłam w szpitalu prywatnym ale na NFZ i też tragedii nie było jeśli chodzi o warunki. Reszta, to już wydaje mi się, że tylko od ludzi na jakich się trafi zależy... A z tym akurat różnie bywało. A na pełne ubezpieczenie to nas nie stać, choć to rzeczywiście fajna sprawa.

      Usuń
  6. Tfu tfu, ale my póki co mamy szczęście. Jeszcze nas żadna niemiła sytuacja nie spotkała ze strony lekarzy na nfz. A przynajmniej nic sobie teraz przypomnieć nie mogę. Kurcze, masakra co się z tymi ludźmi-lekarzami rzekomo pomagającymi, ratującymi życie, w tym kraju dzieje...

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...