wtorek, 13 maja 2014

Matko rusz tyłek! Zumba time!

Pierwsze zajęcia absolutnie mnie zaskoczyły. Po pierwsze- myślałam, że mam kondycję. Nie jak Chodakowska, ale choć na poziomie Gierfilda. W końcu na palcach jednej ręki można policzyć chwile, kiedy choć na kilka sekund uda mi się w ciągu dnia posadzić tyłek. No chyba że na tronie. A i tam nie siedzę za długo. Częste spacery z małym, których nie spędzam na ławce z gazetą, noszenie ponad 10 kilogramowego malucha, tysiące skłonów po zabawki i fitness z odkurzaczem na zamianę z mopem. A tu niespodzianka! Okazuje się, że cała moja codzienna aktywność, która wydawało mi się, znacząco wykracza ponad normę, jest niczym w porównaniu z godziną zumby.

Ponieważ ambitna byłam i dałam z siebie wszystko, a zajęcia okazały się prawie godzinnym, nieustannym skakaniem, nóg nie czułam. Po wszystkim, w szatni, zakładając buty, zatoczyłam duże koło i wylądowałam głową w pupie jakiejś wysportowanej lasencji. Spaliłam buraka, bąknęłam "sorry", udając, że w jej pośladki uderzyłam biodrem, nie twarzą.

Ale P. -były sportowiec, twierdzi, że początki są trudne. Ze mnie taka sportsmenka jak z niego baletnica, więc pozostaje mi zaufać i się nie poddawać. Na drugie zajęcia, jak i na pierwsze, dosypuje mi jakiś proszek do wody. Wiedziałam! Dupa mi troszkę urosła i już mnie wierny małżonek podtruwa! L-karnityna, czy coś, tłumaczy. Mówię, że nie chcę, że mi nie smakuje. Na zajęciach odpływam. Święta były, to się jadło, a teraz żałuję każdego jajka, zwłaszcza z majonezem. Ledwie przytomna sięgam po butelkę. Gul, gul, gul. Pół za jednym zamachem. I znów ten słodki, ohydny posmak. W myślach już zabijam swego prywatnego trenera, za to, że cichaczem znów mi czegoś dosypał. Ale przecieram pot z oczu, patrzę... To nie moja butelka... Fakt, moja była otwierana a nie odkręcana. Odstawiam prędko, spuszczam głowę i nieznacznie zezuję, czy ktoś zauważył. Dzięki Bogu, sala zaciemniona, żeby klimat był lepszy...

Trzecie zajęcia. Nie jestem w formie. Z góry wiem, że łatwiej nie będzie. Ale karnet już wykupiony, więc nie ma zmiłuj. Jestem chyba jedyną osobą tak kalkulującą w trakcie ćwiczeń. Szybkie zerknięcie na zegar nad lustrem i przeliczam. Jedna piosenka około 3-4 minut. Odjąć końcowe rozciąganie, które jest już lajtowe. Ile jeszcze się zmieści? W głowie się kręci, czuję, że nogi momentami mdleją. Jeszcze 15 minut, jeszcze 10. Ukradkiem zerkam na otyłą kobitkę, która zdaje sobie lepiej radzić. Następnie przenoszę wzrok na Panią mocno już po 40-stce, która skacze żwawo. Ja nie mogę złapać oddechu, a obraz mi się rozmazuje. W aucie z trudem naciskam sprzęgło.

Czwarte zajęcia. Jakoś przetrwałam. Nawet idzie mi coraz lepiej. Już, albo dopiero, pamiętam podstawowe kroki. To nie lada wyczyn, skoro jestem tak zmęczona, że nie wiem jak się nazywam. W szatni blokuje mi się szafka.  Trzy razy wpisuję kod i nic. Ogarnia mnie panika. wpisuję ponownie. Bzyt. Ufff... Otwieram z całym impetem. Słychać tylko głośne, puste bum. Patrząc uparcie na klamkę z magicznym, elektronicznym zamkiem, zapomniałam, że górna szersza część drzwiczek jest na wysokości mojego czoła. Czuję, jak rośnie mi wielki guz. Jest ze mną do tej pory.

 
Generalnie nie lubię się pocić. Lubię uprawiać sporty, które ze sportami się nie kojarzą. Znaczy- minimum wysiłku i zero potu. A tu dokładnie odwrotnie. Koszulkę można wyrzynać, a o spodniach nie wspomnę, bo już sama mam wątpliwości, czy tak się spociłam, czy posikałam.

Kolejnym moim problemem jest strój. Nie mam ciuchów na tego typu okazje. A to spodnie mi się wrzynają, a to ramiączka od stanika spadają, a to majtki z tyłka zjeżdżają. Trzy czwarte zajęć poprawiam jakiś element garderoby. Dziewczyny za to wystrojone jak na fitness party. Wciąż jednak marzę, że istnieje takie cudowne miejsce, gdzie lansować się nie trzeba.

Dodatkowo, jako właścicielka karnetu mam do dyspozycji trenera. Wciąż zastanawiam się jak do niego podejść. Boję się, że rozmowa wyglądałaby mniej więcej tak: "Dzień Dobry, czy mógłby mi Pan poradzić, jak ćwiczyć, żeby zgubić tu, ale nie stracić tu...", jego odpowiedź i moja spontaniczna reakcja: "AŻ TYLE...?!? JEEEZUUU..."

Są również bieżnie. Bardzo mnie kuszą, choć biegam tylko do sklepu pod blokiem. Problem w tym, że wydają mi się mocno skomplikowane. Masa przycisków. Podglądam, jak inni ćwiczą, ale wciąż obawiam się, że wejdę, pacnę coś i nogi nie nadążą. Poza tym jeszcze nie wiem, którymi operować telewizorem zawieszonym na przeciw. To bardzo istotny element, bo TV niewiele teraz oglądam a lubię łączyć przyjemne z pożytecznym. Poczekam, aż rozkminię wszystko, żeby nie wyjść na idiotkę.

Zajęcia tanie nie są. Ale bardzo mi się podobają. Muzyka, wyposażenie siłowni, prowadzące i klimat. To nie pakowalnia dla chłopaków z osiedla, tylko miejsce na poziomie. Ale chyba najbardziej przemawia do mnie inna kwestia. Dwie godziny w tygodniu, których nie spędzam z małym. Odpoczynek psychiczny, bo fizyczny na pewno nie, od spraw domowych i matkowania. Chwila całkowicie dla mnie, kiedy robię coś całkowicie dla siebie. Na dodatek w godzinach wieczornych, kiedy w domu największy harmider. No i idzie mi coraz lepiej, bo chyba wszystkie możliwe wpadki już zaliczyłam, więc o dziwo, dołączam do fanów zumby i serdecznie polecam. To naprawdę wciąga!
 
 

12 komentarzy:

  1. Obiecuję sobie z miesiąca na miesiąc, że pójdę na siłkę. Nie idę, bo zawsze mam jakąś wymówkę. Na siłkę chodziłam, jeszcze gdy byłam piękna i młoda, bardzo sobie chwalę. Obsługa bieżni jest prosta jak konstrukcja cepa, nie czaj się tylko dawaj biegusiem i tralala :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No dobra... przekonałaś mnie :)

      Usuń
    2. O Zumbie myślałam od Sylwestra, wtedy to po raz pierwszy zakiełkowała mi w głowie myśl, że tam to ja bym nie tylko poćwiczyła, spaliła nieco tłuszczyku, ale przede wszystkim fajnie się pobawiła. Tyle, że kondycję mam kiepską, że ledwo dziecko wycisnęłam, nie wiem czy dam radę...

      Usuń
    3. Aniu, u mnie jak widzisz z kondycją też nie najlepiej. Fakt- zajęcia są ciężkie, a byłam dopiero 5 razy, a już jest co raz lepiej. I fajna zabawa! Naprawdę warto, polecam szczerze :)

      Usuń
  2. Ach ale ci zazdroszczę tej Zumby :) Ja sobie obiecuję, że jak urodzę drugie to biorę sie ostro za siebie, chociaż wiem, że dopiero wtedy będzie mi brakowało czasu, żeby chociażby iść siku :D Rozbawiły mnie te twoje perypetie ! :) Wytrwałości życzę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przy dwójeczce to będziesz zumbę miała non stop Kochana! :)

      Usuń
  3. No to mi poprawiłaś humor na noc :D Czytałam z bananem na twarzy od początku do końca, no kochana jak Tobie to zumbowanie tak dobrze pójdzie jak pisanie o tym, to mistrzostwo Polski w zumbie masz murowane! :D

    OdpowiedzUsuń
  4. haha zdjęcie zarąbiste. Ale kochane chciałabym zanaczyć, że te wymówki nasze to szczera prawda jest .Bo my darmową siłkę, fitness,i zumbę przy dzieciach mamy. Chociaż ja wybrałamdodatkowo bardzo przyjemną formę zumby bez wychodzenia z domu. Ćwicze razem z moimi dzewczynkami zumbę z telewizyją instruktorką;) Wiem, wiem to nie to samo co w realu ale..z braku laku....;)Pozdrowienia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie jestem do końca pewna, czy w takim wypadku chciałoby mi się w ogóle telewizor włączać :D

      Usuń
    2. Ja jakiś czas ćwiczyłam zumbę na Kinekcie, dwa albo trzy tygodnie i odechciało mi się ruszać tyłka wieczorami ;))

      Usuń
    3. Ja na Kinekcie też próbowałam, ale to zupełnie nie to samo. Poza tym jakaś słaba mobilizacja w wypadku ćwiczeń w domu występuje... łóżko za blisko. Jak mam wybierać, to właśnie tam wędruję :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...